Słowo wstępne.
Najsampierw - Cześć wszystkim, bo wychowanie nakazuje się najpierw przywitać
Czytywałem forum i szukałem podpowiedzi już wcześniej, ale w końcu popełniłem rejestrację, więc w ramach prezentu powitalnego podzielę się z wami moim opowiadaniem.
Napisane już trochę temu po obejrzeniu filmu Moskita z jednej z jego serii, w którym zapytał "ciekawe co kerbale robią podczas lotów" (albo jakoś tak). Potem pomysł dojrzewał we mnie, wątki poączyły się w całość i tak o to dziś udostępniam wam je.
Screenów żadnych nie załączam - historia nie wydarzyła się na prawdę, chociaż mogłaby. Wyobraźnia mam nadzieję wam wszystko podpowie
==================================================
Rutynowy lot.
Dzwonek alarmu wybudził go z zamyślenia. Odruchowo dotknął ekranu aby potwierdzić, że jest obecny nie tylko ciałem. Alarm ucichł.
– 7 minut do hamowania – pomyślał. 5 do manewru i 2 dla rozbudzenia. Walczył jeszcze o utrzymanie tego stanu błogiego zamyślenia odwracającego uwagę od bolących kolan. Kto mógł pozwolić na dopuszczenie tak skonstruowanego fotela do użytku? Przecież teoretycznie zawsze przeprowadzano konsultacje z docelowymi użytkownikami. Co się stało, ze tym razem taki bubel trafił na produkcję? Gdyby tylko mógł, wykonałby dla rozprostowania kości spacer kosmiczny, ale wiedział, że w zbiornikach przywracających warunki wewnątrz kapsuły do pozwalających oddychać bez założonego skafandra, jest powietrza tylko na jeden taki zabieg. Przed nim cała droga powrotna, a nie chciał przeżywać jej w bólu i tęsknocie za tą nieograniczoną przestrzenią dla jego obecnie ściśniętych i wprasowanych w zimny metal pulpitu kolan. Spojrzał na ekran alarmu wyświetlającego wciąż 7 pionowych kresek, chociaż było to bezcelowe. Tyle razy odbył ten lot, że procedurę znał na pamięć. Jeśli potrzebny byłby podręcznik opisujący co do sekundy sekwencję wchodzenia na orbitę Muna, to był przekonany, że lepszego kandydata na autora by nie znaleźli. To był jego już grubo ponad trzechsetny lot na tę orbitę, co powodowało tylko jego frustrację. Dlaczego jemu akurat muszą powierzać tak łatwy i rutynowy lot, skoro jest tyle młodych pilotów czekających tylko na okazję złapania jakiegokolwiek doświadczenia?
– Lot rozpoznawczy. Uaktualnić dane o ukształtowaniu powierzchni w sektorze V432. Rakieta Kneff IV. Pilot – on. Jak zwykle – on. Gdy jego rówieśnicy z kursu wylatywali kolejne, dobrze wyglądające w papierach godziny podczas dokowań do stacji kosmicznych, on walił kolejną stówę udanych orbit dookoła Muna. Dokładnie czuł jego obecność chociaż go nie widział. Nie widział, i nie chciał widzieć. Nienawidził już jego szarej, martwej powierzchni obsianej kraterami tak gęsto, że nie wiadomo było czy gdzieś widać jego prawdziwą powierzchnię, czy to wszystko to tylko lej na leju. Trzymał rakietę tak długo odwróconą jedynym oknem w stronę głębokiego kosmosu jak tylko się dało. Podczas składania raportów nic go tak nie bawiło jak meldowanie wysokości względem „poziomu morza”. Jakiego morza? Na Munie nigdy nie było wody, a skoro nie wiadomo nawet czy gdzieś jest zachowany kawałek gruntu, to jak mówić o morzu?
4 minuty. Z opakowania wyciągnął podłużną kapsułkę i wsadził ją do ust, rozgryzł i przełknął. „Pigułka kofeinowa – suplement” mówił napis na opakowaniu. Doskonale wiedział, że kofeina występuje tylko w napisie na opakowaniu, nie licząc tych śladowych ilości wymaganych przez Kosmiczną Komisję Zdrowia i Sprawności, aby można było nadać taką właśnie nazwę. Głównym składem były inne środki pozytywnie – choć nie zawsze w parze z naturalnym pobudzeniem – wpływające na aktywność mózgu, a informacja o których odbiłaby się sporym echem w mediach, z takich czy innych pobudek, niezbyt przychylnych Programowi. Widział to, bo jego najlepszy druh z kursowej ławy, pracujący w „Zdrowiu i Sprawności” nie miał przed nim żadnych tajemnic. Nie miał, bo wiedział, że są bezpieczne. A on nie miał interesu w upublicznianiu takich informacji. Wolał te pastylki od coraz popularniejszych wśród reszty pilotów kroplówek odżywczych, które wprawdzie pozwalały pilotować bez odrywania się od zajęć, ale on cenił sobie ład w kokpicie. Ład bez plączących się, niemożliwych do okiełznania wężyków wychodzących z pompy wtłaczającej z góry zaprogramowanym tempem roztwory w pilota. On mógł jeść kiedy chciał, a że podczas tak krótkich lotów rzadko miał na to ochotę, nie odczuwał niewygody z tego powodu. Więc póki podczas normalnej, ziemskiej pracy w bazie nie odczuwał „potrzeby” zażycia pigułek, objawiającej się przyspieszonym oddechem, zimnymi potami, rozszerzonymi źrenicami, nudnościami oraz drżącymi rękoma, nie uważał składu swoich wspomagaczy za coś wymagającego szczególnej uwagi. Gdy poczuł, że środki pobudzające zaczynają działać, alarm informujący pikaniem w ilości równej minut pozostałych do ustalonego manewru, kończył odgrywać ostatni z czterech w tej serii przeciągły dźwięk.
Przygotował ręczny transponder do potwierdzenia sygnałów dla satelitów Kossec. Był to jeden z absurdów wynikłych z objęcia stanowiska dyrektora Agencji przez nowego człowieka – tym razem z zewnątrz. Z potrzeby szybkiego pochwalenia się osiągnięciami, reaktywował program Kossec, odpowiadający za rozmieszczenie i sprawne działanie satelitów komunikacyjnych. Z racji wprowadzenia do użytku łączności dalekiego zasięgu dwadzieścia siedem Kossec'ów pierwszej generacji zostało jednak skazane na zdjęcie z orbit pobliskich ciał niebieskich. Zastąpiono je programem Kossec II ograniczającym się do tylko trzech satelitów krążących w równych odstępach po okręgu. Czas ich obiegu dookoła macierzystej planety był równy, bliski stosunkowi 1:2 względem okresu obrotu planety. Nie była to więc orbita keostacjonarna, ale sprawdzała się równie dobrze, a zasięgiem pokrywała znacznie większy obszar niż pierwszy program komunikacyjny, przy zdecydowanie mniejszej ilości aktywnych jednostek krążących po wysokiej, nie tak tłumnie uczęszczanej orbicie. Tak więc decyzją nowego dyrektora Kossec'i zostały na swoich miejscach, a ich rola ograniczała się do wysyłania automatycznych zgłoszeń w kierunku nadlatujących statków. Każdy brak odpowiedzi na ich sygnał był odnotowywany i przekazywany do Kontroli Lotów. Jedynym uzasadnieniem dla uruchomienia tak niepotrzebnego tworu (wszak w czterdziestosześcioletniej historii lotów w pewnym sensie przemysłowych, nie było ani jednego takiego zdarzenia) jakie zostało przekazane do informacji publicznej, było zapobieganie wypadkom wynikającym z przegapienia przez pilotów miejsca przeprowadzenia manewrów zbliżeniowych do ciał niebieskich. Tak więc Agencja ciągnęła nikomu nie potrzebnego trupa, zwiększającego tylko zagrożenie na niskich orbitach, co budziło niesmak wśród wszystkich związanych z faktycznym przebywaniem w przestrzeni około planetarnej.
Tym razem na sygnał wzywający do potwierdzenia swojej obecności w pobliżu Muna czekał dłużej niż zazwyczaj. Widocznie trafił w ten rzadki moment gdy powstaje między satelitami swojego rodzaju dziura, na wysokiej orbicie, i gdy statek wlatuje w zasięg satelity, znajduje się już fizycznie pod nią względem powierzchni ciała, do którego się zbliża. Gdy tylko transponder rozświetlił się czerwonym światłem oczekiwania, niezwłocznie podał kod swojego lotu aby zablokować ten durny kawałek biurokracji związany z tłumaczeniem się przed Komisją ds. Lotów z nieudzielonej odpowiedzi. Ponieważ na tablicy alarmów zgasła wraz rozchodzącym się z wysokim, nazbyt przeciągniętym piskiem przedostatnia z kresek odliczających minuty, przygotował silnik do wytworzenia ciągu, który wyhamuje jego statek, i zaprowadzi na punkt odległy od niedawno powstałego krateru o dokładnie 12000 metrów. Włączył również całą zbędną, choć wymaganą elektronikę. Zbędną, bo takie manewry po odpowiednim nalocie godzin przeprowadza się bezproblemowo względem analizy czasu trwania misji, zużytego ciągu oraz wskazań kierunku na NavBall'u od początku lotu. Wymaganą, bo w razie wyrywkowej kontroli zapisów komputerów pokładowych po zakończeniu lotu, każda niezgodność z procedurą jest surowo karana, z zawieszeniem w lotach włącznie. Usunięcia z listy płac na szczęście, zdarzały się tylko za rażące naruszenia bezpieczeństwa, takie jak spowodowane lekkomyślnością alarmy zbliżeniowe z większymi (głównie pasażerskimi) jednostkami czy oczywiście kraksy. Ale w przypadku tych drugich procedura zazwyczaj obejmowała również powiadomienie kard o konieczności umieszczenia ogłoszenia o symbolicznym pożegnaniu, które odbędzie się jak zwykle w głównej mesie, więc pilota raczej już nie interesowało jaka kara zostanie nałożona.
Przygotowanie silnika i elektroniki zajęło mu jak zawsze, dokładnie dwadzieścia trzy sekundy. Zostaje więc trzydzieści siedem. Trzydzieści trwa hamowanie silnikiem na pełnej mocy. Trzydzieści pięć do T0. Pełna moc to duże przeciążenie wciskające w fotel. Trzydzieści trzy. Nie lubił niepotrzebnych, dużych przeciążeń. Trzydzieści jeden. Połowa mocy.
– Ogień na trzydzieści! – Zawołał sam do siebie, przywołując wspomnienia z kursu na symulatorze, gdy tak informowali pozostałych kursantów w kabinie o rozpoczętym właśnie manewrze. W Kneffie Czwartym, połowa mocy dawała G wynoszące dokładnie 1,32 co było satysfakcjonującym wynikiem, niezauważalnym prawie dla pilotów. Co z tego, że manewr trwał dwa razy dłużej. Spalony ciąg nadal wynosił w tej sytuacji 231 m/s, a dzięki temu miał więcej czasu aby na spokojnie obrócić się aparaturą w kierunku powierzchni. Niestety jakby jemu na złość, cała aparatura skanująca była zamontowana bezpośrednio pod oknem, co wymagało patrzenia na badane ciało niebieskie podczas pomiarów. Wolał patrzeć na wszystko inne w przypadku Muna, ale nie miał wyjścia. Gdy hamowanie dobiegło końca a licznik pokazywał czas do manewru przekroczony o równo 30 sekund, stłumił silnik i sprawdził wysokość na HUDzie rzucanym bezpośrednio na szkło wizjera – 8540 metrów i maleje. Sporo poniżej przewidzianych 12000, ale wadliwa aparatura to nie była rzadkość w tak wiekowych rakietach jak jego. Nie dlatego „ka czwórkami” latali doświadczeni piloci, żeby potrzebne im były wskazania przyrządów.
– Już czas się zobaczyć – pomyślał, i przy pomocy silników systemu RCS wprowadził rakietę w ruch względem osi podłużnej, obracając ją w pozycję umożliwiającą wykonanie zadania. Nie za szybko jednak, aby oddalić ten przypominający mu o ciekawszych przydziałach widok do ostatniej chwili. Wysokość 6430. Wiedział, doskonale, że do lokalizacji pomiarowej pozostało mu jeszcze 20 sekund lotu. Patrzył na przekłamane wyświetlane wskazania wysokościomierza, gdy w jego tle pojawił się w końcu Minmus. Wysokość 4190, 15 sekund. Minmus. Wysokość 3020, 7 sekund. Minmus.
– Kerbal mać! – krzyknął, gdy umysł w końcu zaskoczył. – Minmus! Wysokościomierz nie kłamał! Pełna moc, zwrot na odejście. Kierunek 270 na 135. Utworzyć orbitę! Byle jaką ale orbitę! Wysokość 2810, -4 sekundy. Prędkość opadania 122m/s. – Ciągle dodatnia cholera – Myśli nie zwalniały, a silnik wypluwał z siebie wciąż i wciąż kolejne metry na sekundę ciągu walcząc z bezwładnością która usilnie przeciwstawiała się wektorowi ciągu. Krew pulsowała i szumiała w uszach w rytm kołatania serca, które każdemu kardiologowi bezwiednie podniosło by jedną brew okazując zainteresowanie. Nadnercza jak nigdy pompowały adrenalinę do krwioobiegu, przez co czas zwalniał a sekundy zdawały się trwa wieczność. – Wcale nie trzeba poruszać się z prędkościami bliskimi prędkości światła żeby poczuć dylatację czasu – mruknął pod nosem. Gdy w końcu prędkość opadania zaczęła wyświetlać wartości ujemne, wyżyny dookoła Morza Centralnego zdawały się go otaczać. Na wysokościomierz nie spojrzał – bał się jego wskazań. Patrzył na szczyty powoli pozostawiane w dole, nie wiedząc co jest po jego prawej stronie, zasłoniętej przez ścianę kapsuły, a jednak w kierunku jego lotu. Namiar 135 na pewno go spowolnił, ale na ile, nie był w stanie oszacować. Równie dobrze mógł właśnie wpadać na grań powyżej Żlebu Nossie'go, jak również być od niej oddalonym o dobre 100 metrów, co przy już obecnej jego prędkości względem powierzchni było wartością bezpieczną, i to z dużym zapasem.
Gdy ostatni szczyt wyżyn zniknął z zasięgu jego wzroku odetchnął z ulgą. Przeanalizował wskazania wszystkich instrumentów i obliczył, że jest w stanie wykonać korektę orbity, wykonać zadanie, i wrócić na Kerbin. Świadomość tego, że gdy wykonał hamowanie o 231m/s sprowadził się na kurs kolizyjny z powierzchnią przyszła sama. Manewr, który w otoczeniu Muna był bezdyskusyjnie idealny, tutaj, przy Minmusie i braku kontaktu wzrokowego z powierzchnią oznaczał śmierć. Zawiesił wzrok na ekranie alarmu i przypomniał sobie. Przypomniał sobie o czym myślał, gdy ten swoim siedmiokrotnym piknięciem wyrwał go z błogiego zamyślenia. Myślał o tym, że nawet nie trafił z przydziałem najgorzej. Leciał na orbitę Minmusa. Trochę dalej, trochę dłużej, ale nie latał na niego zbyt często. Myślał o tym, że woli jednak przemęczyć się i zrobić te kilkadziesiąt godzin nalotu więcej, niż oglądać Muna ponownie. Myślał jak nienawidzi na niego patrzeć, i o tym jak opracował metodę podchodzenia do niego bez nawiązywania kontaktu wzrokowego. I gdy jego myśli tak zapętliły się dookoła jego wroga, ten będąc oddalonym obecnie o miliony kilometrów prawie go dopadł, bo zadzwonił alarm. Było to oczywiście coś, czego nie mógł powiedzieć przed Komisją, a że przed nią stanie, tego był pewien. Taki manewr nie mógł ujść uwadze radarów automatycznych przekazujących takie zgłoszenia do analizy żywym pracownikom Kontroli. Pocieszała go myśl, że jeśli go zawieszą, nie będzie musiał przyznać z niskiej orbity Muna, że został przez niego pokonany jego własną rutyną.