CZĘŚĆ ÓSMA
-Scott! Ocknij się nareszcie! Udało ci się chłopie!
Pilot powoli dochodził do siebie, półprzytomnym wzrokiem wodził po cyferblatach zegarów. Stracił przytomność w momencie przyziemienia. Był pewien, że to koniec, silnik główny mimo pełnej mocy spowolnił opadanie jedynie do niecałych ośmiu metrów na sekundę. To że podwozie wytrzymało zakrawało na cud. EO II mimo pustych zbiorników ważyła przeszło trzysta ton. W każdym razie tyle ważyła by na Kerbinie, natomiast tu, na Eve, planecie o znacznie wyższej grawitacji było to pięćset ton z hakiem. Jego wzrok zatrzymał się na dwudziestu kontrolkach hydraulicznych nóg. Siedem lampek świeciło się na żółto.
- Ciekną hydrauliki Doodson, trzeba podnieść ciśnienie i wsunąć blokady. Dasz radę? Póki co czuję się nieco słabo.
- Jasna sprawa, odpoczywaj - Odpowiedział główny naukowiec misji. - Ale czekaj najpierw odciążymy nieco rakietę.
Scott przysunął się do panelu sterującego, włączył kontrolę dikaplerów bezużytecznych już systemów spadochronowych i odpalił odrzucanie. Rakietę przeszyło lekkie drżenie.
Chwilę później odpadły również boczne moduły spadochronowe.
Scott uruchomił systemy komunikacji radiowej i rozwinął panele słoneczne. Po nawiązaniu łączności z E.S. Jeden Kerbonauci usłyszeli stek wyzwisk za zbyt późne włączenie radia, a potem długi ciąg gratulacji. Jednocześnie dowiedzieli się, że na kurs deorbitacyjny wchodzi właśnie ich przyszły pojazd dalekiego zasięgu, ATE MB, co wykłada się tak; Amfibijno-Terenowa-Eviańska-Mobilna-Baza. Lądowanie przebiegało na systemie automatycznym, gdyż maszyna siadała bezzałogowo.
Po wejściu w atmosferę, prawie już pusty moduł transferowy został odłączony.
Lądownik odwrócił się i po zejściu nieco w bok z kursu lecącego bezwładnie "pchacza" przeszedł na silniki chemiczne.
Po chwili cztery silniki ryknęły pełną mocą stopniowo obniżając trajektorię lotu. Pułap osiemdziesiąt kilometrów.
Dwadzieścia kilometrów niżej ciężki pojazd otoczyły płomienie. Doszło też od odwrócenia zestawu, dzięki któremu większość udaru termicznego przyjmował na siebie system Skycrane. Co prawda kompozytowy pancerz ATE był w stanie znieść znacznie więcej, ale jednak lepiej dmuchać na zimne. Chociaż może nie nadzbyt zimne w tej chwili, trzeba sobie to szczerze powiedzieć.
Na pułapie czterdziestu kilometrów odpaliły spadochrony kierujące, obracając zestaw w prawidłowym kierunku.
Niedługo później wystrzeliły również spadochrony główne. W przeciwieństwie do rakiety, którą lądowali obaj Kerbonauci, tutaj hamowanie atmosferyczne przebiegało z ogromnym zapasem. Na dziesięciu kilometrach zestaw opadał z prędkością zaledwie dwunastu metrów na sekundę. Automat rozwinął podwozie.
Prędkość spadała. Gdy wszystkie spadochrony rozwinęły się jak należy, ATE opadał ze spacerową prędkością pięciu metrów na sekundę. Dwadzieścia metrów nad powierzchnią uruchomiły się silniki chemiczne dokonując dalszej redukcji prędkości. Gdy tylko czujniki zasygnalizowały kontakt z gruntem podwozie kołowe łazika opadło i odpalił dikapler odrzucający moduł lądowania.
Dym rozwiewał się powoli. W bezludnej jeszcze kabinie ożywały systemy. Sprężarki tłoczyły powietrze do wnętrza, klimatyzatory zaczęły pracować, w końcu zabłysnęły reflektory potężnej maszyny i pojazd w pełnej gotowości rozpoczął oczekiwanie na załogę.
Scott Kerman spojrzał na monitor nawigacyjny. ATE wylądował w odległości trzech i pół kilometra od rakiety. - Automat... - prychnął z niesmakiem. Doodson klepnął go w ramię. - Słuchaj, zrobię porządek z podwoziem i podskoczę po amfibię. Podwiozę się Koboldem! - Faktycznie zdalnie sterowany łazik, mimo uszkodzonego ładowania, był na chodzie. Kerbonauta zaczął zapinać skafander. Scott w tym czasie uruchomił mechanizm windy i ustawił wysięgnik na pozycję roboczą.
Drugi z Kerbonautów był gotów. Otworzył śluzę i ostrożnie wypełzł na drabinkę łączącą śluzę z kanciastą skrzynią windy.
Doodson rozejrzał się. Z wysokości trzydziestu metrów widok był niesamowity. Fioletowo szare skały, piaszczysty grunt, odległe szczyty masywu górskiego na którym powoli kładł się cień. Było już późne popołudnie. Lekki wietrzyk delikatnie kiwał windą.
Zajęczał silnik wciągarki i konstrukcja zaczęła zjazd w dół.
Ogrom rakiety EO II przytłaczał. Żadna agencja kosmiczna nie wysłała jeszcze nigdy czegoś tak ogromnego na inną planetę. W końcu winda dotknęła gruntu.
Doodson przystąpił do pracy. Podwozie rakiety składało się z dwudziestu hydraulicznych nóg. Zadanie polegało na sprawdzeniu każdej z nich. Na siłownikach niektórych widać było wyraźne smugi oleju wyciekającego z tłoków. Uderzenie o grunt podczas lądowania było zbyt mocne i kilka uszczelek wyraźnie nie zniosło impetu. Kerbonauta podszedł do jednej z cieknących nóg i sięgnął do zaworu obserwując ciśnieniomerz. Odkręcił pokrętło do oporu obserwując jak siłownik powoli się wysuwa na pełną długość zagłębiając się w grunt. Z pod uszczelki tryskał olej, ale to nic nie szkodzi. Doodson wcisnął stalowy trzpień w otwór blokady i zakręcił zawór. Teraz hydrauliczny płyn może sobie wyciec cały, nic nie szkodzi, bo noga została zablokowana. Przegląd wszystkich dwudziestu nóg trwał dłużej niż zakładał. Nie pomagała też Eviańska grawitacja, prawie dwukrotnie wyższa niż ta na Kerbinie. - Uff, trzeba się do tego przyzwyczaić - mruknął do siebie powłócząc nogami do kolejnego siłownika. Spojrzał na wskaźnik zapasu tlenu - półtorej godziny. Zużył dotychczas połowę. Dookoła powoli zapadał zmierzch. - Scott, słyszysz mnie? - zawołał do niewielkiego mikrofonu w hełmie.
- Jasne. Nogi w porządku? I co, chcesz jechać po amfibię jeszcze dziś?
- Wszystko sprawdzone i poblokowane. Tak, owszem, skoro już wyszedłem, to załatwię od razu wszystko.
- Widzisz że robi się ciemno, nie?
Doodson musiał przyznać, że z każdą minutą światła było coraz mniej. - Ale to tylko trzy kilometry, a Kobold i tak nie ma sprawnego ładowania, więc co za różnica? Przełącz mnie na S.E. Jeden.
Po chwili kliknęła łączność, zgłosił się radiowiec stacji - Taxi! - Zawołał Doodson. Po chwili usłyszał śmiech, a bezzałogowy łazik stojący nieopodal ożył i podjechał do Kerbonauty.
Kerman ujął w dłoń śrubokręt i zaczął odkręcać rurowe zabezpieczenie z przodu pojazdu. Pomyślał, że to jedyne, czego można się dobrze chwycić, więc postanowił zamontować rury z tyłu, by widzieć gdzie jedzie.
Na szczęście modułowa konstrukcja pozwalała wykonać szybką przeróbkę. Po dziesięciu minutach był gotów. Chwycił się mocno stalowych rur i powiedział. - Wehrgard jestem gotów. Zgaś reflektor, będę świecił lampami hełmu. Jedziemy?
- Nie podoba mi się ta noc Doodson. Nie wiem czy wystarczy prądu. Panel jeszcze odrobinę ładuje, ale to się może szybko zmienić.
- To tylko trzy kilometry! Im szybciej to załatwimy, tym szybciej będziemy mieć to z głowy! Zresztą nasiedziałem się w tej kabinie prawie pół roku, więc może wreszcie ruszajmy?
Po chwili poczuł lekkie szarpnięcie, a do jego uszu dotarł jęk elektrycznych silników. Tu na Eve dźwięk rozchodził się wyśmienicie.
Kobold powoli oddalał się od rakiety. Operator delikatnie manewrując między skałami wiózł swojego pasażera w tą nietypową podróż. Po przejechaniu przeszło kilometra stan baterii zszedł prawie do połowy. Ładowanie było coraz słabsze. Nagle łazik zaczął podskakiwać na kolejnym podjeździe, osypisko! Drobne kamienie zaczęły wyskakiwać z pod kół. Doodson zacisnął dłonie na uchwytach, starając się za wszelką cenę utrzymać na łaziku. Kilkadziesiąt metrów dalej Kobold złapał twardszy grunt i pomknął nieco szybciej. Jednak problemem był stan baterii. Ta krótka walka kosztowała dużo więcej prądu niż jazda po spoistym terenie. - Doodson, bateria pada. - powiedział grobowym głosem operator łazika.
- Dobra, zatrzymaj to. Spróbuję z czymś pokombinować.
Kerbonauta zszedł na ziemię i podszedł do boku Kobolda. Niewielki panel słoneczny skierowany w górę dało się przecież przestawić. Ujął klucz i ustawił panel w kierunku zachodzącego słońca.
- Jak tam, ładuje?
- Hm, dobra robota, ładuje. Powoooli...
Po kilku minutach ładowania Doodson ponownie złapał drabinkę i łazik ponownie ruszył. Z każdą minutą bateria ponownie się rozładowywała, a słońce w końcu nieubłaganie schowało się za horyzontem. Zmrok zapadał bardzo szybko. Do celu pozostał przeszło kilometr. Łazik się zatrzymał - Doodson. To już koniec. Zaraz padnie radio. Do celu masz według moich danych 1200 metrów. Musisz tam dotrzeć na piechotę. Jak stoisz z tlenem?
Kerbonauta spojrzał w fosforyzującą tarczkę wskaźnika. - Mam tlenu na czterdzieści minut...
Dotarło do niego jak kretyńskim pomysłem była ta podróż w nocy. Przebycie kilometra w ciągu czasu który mu pozostał nie przedstawiało poważnych problemów na Kerbinie. Ale był na Eve, gdzie każdy krok kosztował go dwukrotnie więcej energii niż w domu. - Musi mi się udać, bez odbioru. - wyłączył radio i rozpoczął marsz.
Kilkadziesiąt metrów dalej zaczął coraz wyraźniej odczuwać potężną grawitację Eve. Temperatura również wzrastała. Klimatyzator skafandra nie był obliczony na długie marsze, a miał co robić, gdyż temperatura na zewnątrz przekraczała sto stopni. Powłócząc nogami Doodson szedł dalej. Kilka minut później zapaliła się czerwona dioda. Została mu jedna szósta zapasu powietrza. Trzydzieści minut życia. Starał się oddychać spokojnie, ale zupełnie mu to nie wychodziło. Wyraźnie słyszał własne dyszenie. Dotarł do szczytu kolejnego wzniesienia i zaczął schodzić w dół. Wokół zapadły zupełne ciemności. Minuta za minutą szedł krok za krokiem coraz bardziej wyczerpany. Czerwona dioda zaczęła mrugać. Piętnaście minut do wyczerpania zapasów powietrza. Dyszał coraz ciężej. Krople pary wodnej osiadały wewnątrz hełmu utrudniając obserwacje. Klimatyzator skafandra nie nadążał obniżać temperatury, więc robiło się coraz goręcej. Tu, na Eve temperatura w nocy prawie nie spadała.
W pewnym momencie Doodson zatrzymał się z trudnością łapiąc oddech. Miał wrażenie, że dostrzega daleko przed sobą smugę światła. To musiała być amfibia!
Zebrał w sobie resztki sił i ruszył szybciej. Słyszał wyraźnie łomot własnego serca. Bip! czujnik ciśnienia w butli przesunął się na zero. Do diabła, przecież muszą dawać jakąś rezerwę! Widział już sześć reflektorów pojazdu w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie. Chwilę później dotarł do drabinki i resztkami sił chwycił się drabinki wciągając się mozolnie do zapraszającej paszczy śluzy.
Przed oczami widział wirujące mroczki, płuca wołały o tlen, którego właściwie już nie było. Nogi miał jak z ołowiu. Ostatkiem sił pociągnął za dźwignie zamykającą śluzę i oparł się o ścianę.
Sprężarki amfibii ruszyły odsysając zabójczą atmosferę. Gdy tylko ciśnienie spadło w pobliże zera Doodson usłyszał świst powietrza. To tlen wypełniał niewielką komorę. Zanim jeszcze wskazówka ciśnienia dotarła do jedynki, sięgnął do hełmu, wyszarpnął przewody powietrza i wciągnął do płuc wielkimi haustami ożywczy gaz. Złapał za wajchę i otworzył śluzę wewnętrzną.
Po chwili zrzucił z siebie skafander i wszedł do jasnego wnętrza łazika. Powoli zaczął dochodzić do siebie.
Kilka minut później, gdy już trochę odsapnął, uruchomił radiostację i poinformował kolegów, że dotarł do ATE'a
Nasłuchał się przekleństw i musiał przyznać, że to co zrobił to była skrajna głupota. A wystarczyło poczekać do poranka. Wówczas Kobold miałby ładowanie i mógłby go podwieźć z kilkoma przystankami praktycznie do celu. Najważniejsze, że się jednak udało. Doodson otworzył drzwi do łazienki i nieco się umył. ATE niestety nie posiada prysznica. Po umyciu twarzy i zębów podszedł do ściany głównego pomieszczenia amfibii i wcisnął niewielki guzik. Łóżko powoli opadło. Z braku miejsca konstruktorzy Kadaf Industries zdecydowali się na umieszczenie opuszczanych łóżek w ścianach.
Wreszcie coś o czym marzył od miesięcy. Mimo przytłaczającej grawitacji, miękki materac nadawał się do snu dużo lepiej, niż śpiwór wiszący w kabinie EO II podczas lotu przez kosmos.
Doodson pogasił wszystkie światła i położył się spać. W końcu cisza i spokój po wyczerpującym dniu.
Kolejna część niebawem
Jeszcze raz dzięki Ryan za pomoc w znalezieniu rozwiązania palącego problemu zdejmowania hełmów
An21, jestem daleki od grzebania w configach silników, wszystko jest jak na stocku. Nie, póki co nikt nie zgadł gdzie jest błąd, dotyczy on ogólnie zdjęć