Kerman, the Blood Money ContractsMarec Kerman wpatrywał się z prawdziwym wzruszeniem w szary krajobraz za oknem. Te wspaniałe regolity, nietknięte kerbalską stopą. Przepięknie okraszone światłem słońca, smagane od tysięcy i milionów lat kosmicznym promieniowaniem. Ech, jak bardzo chciałby się tam dostać. Położyć w swoim skafandrze w tym dziewiczym pyle skalnym, Może nawet zrobić pierwszego na Munie „aniołka”. Niestety, rzeczywistość była dużo bardziej banalna. Z żalem odłożył lornetkę i odsunął się od iluminatora lądownika.
Nie tego się spodziewał zaciągając do programu kosmicznego. Lecz rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna.
Z niekłamanym obrzydzeniem spojrzał na pulpit komunikacyjny i pikający sygnał połączenia.
Przełknął ślinę, wzruszył ramionami, policzył do trzech i uśmiechnięty wdusił przycisk odbioru.
- No nareszcie! Ufo cię porwało? Wywołujemy cię od dwóch minut!
Z ekranu spoglądała nadęta i wredna gęba Mortimera Kermana, dyrektora finansowego KSP.
- Przepraszam dyrektorze, monitorowałem stopień prom...
- Bzdury! Tylko bzdurami się tam zajmujecie! Nie po to was tam wysłałem! My tu mamy poważne kłopoty, a wy co? W naukowców się bawicie? A do roboty nie ma żadnego!
- Ale ja tu jestem sam...
- No i co z tego! Jak by nas było stać, to byśmy tam posłali całą drużynę kerbolową. A że jest jak jest... Dobra. Dość tego. Robota jest. Słuchaj, trafił się nam niezły kontrakt na sponsoring. Może uda się wreszcie zatankować prom dostawczy. My tu mamy naprawdę trudną sytuację. Utrzymać całe KSP i tych cholernych inżynierów od projektów, naprawdę nadszarpuje nam budżet. Musimy się łapać każdego gorsza. Zresztą nie twoja sprawa. Bierz sprzęt. Klient chce, żebyśmy jego flagę postawili na Munie i zrobili jej fotkę na tle krajobrazu kosmicznego. Zrobisz, wyślesz skan, my inkasujemy kasę i wszyscy są szczęśliwi. Paniał?
Marec smętnie kiwą głową.
- No dobrze. Co to za flaga?
- Eee... proste logo handlowe, jakieś złomowisko Jeffa, czy Jima... Prześlę ci skan.
Marec pomyślał o ostatniej desce ratunku.
- Ale skąd mam ją wziąść? Ja nie mam takiej flagi.
- Inżynier kosmiczny, kurde z kwalifikacjami, a prostej rzeczy nie umie. Wysłaliśmy ci tam przecież kilka nadprogramowych prześcieradeł? Druty konstrukcyjne też masz. O flamastrach nie mówię.
Narysujesz ładną flagę, zatkniesz na drut i gotowe. Jutro rano chcę mieć tę fotkę. No, a teraz do roboty.
- Ale ja....
Przerwał. Ekran zgasł. Za to z drukarki z jękiem wysunęła się kartka z dość skomplikowanym, zielonym logo z kaligrafoanym imieniem „Jebs”.
Marec zakrył twarz dłońmi... - O ja Kerbolę.
Naprawdę zaczynał wątpić, że kapsułą zaopatrzeniowa, która wylądowała ostatnio była przypadkowa. Dwie bele białego materiału i pół tony sprężystych drutów budziło zdumienie. Ale dziesięć kartonów flamastrów, trzy aparaty fotograficzne, zapas baterii i kart pamięci do nich, na pół roku, było to po prostu dziwne.
Westchnął i sięgnął po białą szmatę i nożyczki.
Mortimer wybrał kolejne połączenie.
Na ekranie ukazała się twarz zmęczonego Kerbala.
- No nareszcie! Ufo was porwało? Wywołujemy was od dwóch minut!
Kerbal chciał coś powiedzieć. Mordimer nie dał mu dokończyć.
- Jest robota! Jak się spiszecie, to może przekonam Jima, żeby was w końcu ściągnął na dół.
Na twarzy rozmówcy dosłownie rozbłysła nadzieja.
- Ale najpierw trzeba się wykazać. Wiecie w jakie sytuacji jest firma! Musimy jakąś ją uratować. Pomóżcie mi, pomogę wam.
- Dobra, dobra, o co chodzi?
- Proste, jak zwykle. Trzeba kogoś pozdrowić z orbity. O osiemnastej będzie połączenie z Kerbinem. Z samej Kenzanii! To u nich w kraju pierwsze połączenie z kosmosem! Będzie z wami rozmawiał sam ich szejk czy kacyk... Wyślę wam materiały prasowe to się zapoznacie. Pozdrowicie go ładnie, będzie w materiałach fonetyczna transkrypcja ich powitania, potem po naszemu, zapyta przez tłumacza co słychać na orbicie itd. Sprzedaliśmy im 5 minut czasu antenowego, to się wykażcie. Odczytajcie im temperaturę za oknem czy coś. Wierzę, że sobie poradzicie... Jak zwykle zresztą. A ja załatwię resztę. No to cześć!.
Rozłączyłsie błyskawicznie i odruchowo puknął w guzik faksu, który zaczął wysyłać na orbitę gruby plik dokumentów. Potem zerknął na długą listę zadań.
- No to następni... Teraz Minmus.
Dwie godziny później, Mortimer otarł pot z czoła. Zrobione. Na dziś odwalił najcięższą część roboty.
Teraz ta najmniej przyjemna. Wziął odpowiednie papiery, spakował w teczkę i wyszedł z biura. Do biura szefa centrum nie było daleko. Skinął głową sekretarce i wszedł do gabinetu. Szef centrum spojrzał na gościa.
- A to pan, proszę usiąść.
Mortimer skorzystał z oferty.
- Miejmy to już za sobą, o co chodzi?
Mortimer podał przygotowane papiery. Szef wziął je z westchnięciem i przeleciał wzrokiem.
- CO?! Czterdziestu astronautów?! Chce pan zatrudnić JESZCZE czteridziestu astronautów?
- Ależ tak. Są nam bardzo potrzebni. Obecna załoga jest przemęczona, od miesięcy siedzą w kosmosie na misjach. Mają natłok zajęć. A plany mamy przecież takie ambitne. Prowadzimy w tej chwili dwadzieścia siedem misji, w większości jednoosobowych. To nie jest bezpieczne ani dla naszych ludzi, ani dla wizerunku firmy.
- Po raz kolejny przypominam, ze nie jesteśmy firmą, tylko państwową agencją badawczą.
- Tak, pamiętam, ale sam pan wie, jak nam skracają budżet. Musimy się też sami troszczyć o naszą fi... eee... agencję.
- No faktycznie. Jakoś mi ostatnio księgowość nie zawraca głowy. Ale za to ci z Politechniki chcą mi urwać łeb i naszczać do środka. Ich sonda czeka na wystrzelenie od pięciu miesięcy.
- Sam pan widzi, że potrzebujemy nowych ludzi. Nie wyrabiamy się nawet z państwowymi zleceniami. A wie pan, ilu prywatnych przedsiębiorców się do nas zwraca? I jak my mamy się wyrobić tymi siłami, jakie mamy?
- No dobrze. Podpiszę zlecenie. Ale nie wiem naprawdę gdzie znajdziemy ochotników. Taki asów jak nasz Jebediah czy Bill z Bobem, nie łatwo znaleźć. A właśnie, dawno ich nie widziałem, co się z nimi dzieje?
- Z tego co pamiętam to prowadzą bazę badawczą na Dune.
- Dune?! A kiedy my tam polecieliśmy? Przecież odwałałem projekt z braku funduszy?
- Och, udało się znaleźć rezerwy. Ale na razie trzymamy to w tajemnicy. Wiem pan... konkurencja...
- No tak. No tak. Dobrze, zaakceptuję pańską prośbę. Dziękuję za wizytę.
Mortimer wyszedł. Udał sie do swojego biura. Starannie zamknął drzwi. Właczył komputer. Wklepał kilka haseł o potrójnym stopniu dostępu i wszedł w finanse KSP. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
Konto było przyjemnie pełne. Lista wpłat pęczniała w szwach. A on miał dwa procent premii od rocznych zysków. Zadbał o swój kontrakt menadżerski. W myślach obliczył na szybko swoje dwa procent od widocznej sumy. Potrzebował tylko pracowników. Zleci się kilka tanich stateczków, tym od projektów. Wyśle w nowe miejsca. Będą nowe kontrakty, nowe zlecenia. No właśnie. Sięgnął po telefon.
- Kadry? Dajcie ogłoszenie o zatrudnieniu. Szef dał zezwolenie na zatrudnienie czterdziestu nowych astronautów. Potrzebni od zaraz.
- ....
- Wymagania? No takie jak ostatnio. Wykształcenie co najmniej podstawowe, IQ nie wyższe niż 100, mile widziani odważni i chętni przygód.
- ....
- No napiszcie jak ostanio. Praca pełna przygód, bądź pionierem wśród Kerbali, podbij kosmos. Kontakt ze mną. Wpiszcie to sobie w jakiś szablon. Mam przeczucie, że tych ogłoszeń będzie jeszcze parę...
- ....
Odłożył słuchawkę. Ech, życie jest piękne.
Pół roku później.
Życie jest podłe. Marec wszedł w końcu na szczyt drabinki lądownika. Szczeble były już wyślizgane od tego łażenia. Na szczycie przez chwilę walczył o to, żeby się nie odwrócić. Ale znów przegrał. Odwrócił się i cała ochyda widoku poraziła jego oczy. Nieduży przecież krater, aż pod same ściany skalne, pokryty był polem wielokolorowych kawałków materiału, udających flagi, które stawiał tu po kilka razy dziennie, od pół roku.