To Mój Dzień
Od miliardów lat słońce, które Bóg w swej mądrości umieścił w kosmosie, dawało życie niezliczonym gatunkom zamieszkujących Kerbin. To właśnie pod czujnym okiem Heliosa urosła też inteligenta cywilizacja, która jako pierwsza w tej części galaktyki zadała sobie pytanie "Kim jesteśmy?"
Miliony lat rozwoju technologicznego, pozwoliły Kerbalom na sięgnięcie ku gwiazdom. Niestety, zwycięski marsz nauki został brutalnie przerwany przez wydarzenie bagatelizowane od setek lat. Życie ich gwiazdy dobiegało powolnego końca.
Nic właściwie nie zwiastowało tak nagłej katastrofy. W ciągu kilku lat słońce utraciło swój pierwotny blask, który został zastąpiony przez czerwień nadchodzącej zagłady.
Tak właśnie znalazłem się tu ja. Zwykły naukowiec, który od czterech lat był przygotowywany do właśnie tej misji. Misji zwaną w mediach ratunkową.
Owszem sytuacje gasnącego powoli Kerbolu można było rozwiązać. Ogromne nakłady środków, które przeznaczyła na to cała cywilizacja pozwoliły na to, bym poleciał tam, gdzie Kerbal jeszcze nigdy nie był.
Rakieta która wynosi sprzęt odbija się od okna busa, którym podjeżdżam pod płytę startową. Flesze aparatów błyskają, oślepiając mnie i tylko ręka mojego menadżera treningu, która żelaznym chwytem trzyma mnie za ramię, nie pozwala mi upaść.
Wjazd windą na wieżę i niezdarne wejście do modułów mieszkalnych zajmuje mi półgodziny. Z obrzydzeniem patrzę na szare ściany z licznymi monitorami i szafkami, które na następne trzy i pół roku staną się moim więzieniem.
Wziąłem się w garść. To nie tylko moja misja, ale i wszystkich kerbali. A mimo to ręce pocą mi się coraz bardziej podczas odliczania do startu.
Nagły grzmot odpalanych silników wybudził mnie z gorączkowego letargu.
Wrażenie wciskania w fotel jest paskudne. Pole widzenia, z każdym pokonanym metrem kurczy się do małego okrągłego punktu. Spoglądam ledwie na ekrany, które nieustannie zalewają mnie strumieniem informacji. Po kilku minutach wrażenie powoli zanika.
Mogę wreszcie odetchnąć.
Przyszumiony głos w słuchawce nakazuje mi wykonać pewne czynności. Nie muszą mi tego tłumaczyć. Powtarzałem to setki razy.
Dziesięć minut później silniki trzeciej fazy szarpią całą kabiną, próbując przestawić moją orbitę w stronę Muna. Bez asysty grawitacyjnej nigdy bym się nie dostał na miejsce. No cóż... Czeka mnie długa droga...
Trzy dni później księżyc wystrzelił mnie jak z procy. Oddaliłem się od Kerbinu na tyle, że zaprzestano częstej i regularnej komunikacji ze mną. Jest cicho. Jestem teraz najbardziej samotnym Kerbalem na świecie.
Bolą mnie nogi. Bieżnia na moim statku, ochrzczonym Solar Lover, jest jednym z najważniejszych elementów. Na początku treningów na ziemi, bagatelizowałem fakt o wpływie braku ciążenia na ludzkie ciało. Dopiero stare klisze ukazujące kerbonautów po wielomiesięcznych misjach kosmicznych bez treningów, którzy po powrocie na Kerbin zamieniali się w fizyczne "warzywa", sprawiły, że wziąłem ćwiczenia do serca.
Teraz stały się rutyną i przyjemnym zachowaniem, jednym z ostatnich które łączą mnie z domem.
Minęły cztery miesiące. Czy czuje się zdrowy? Jak najbardziej. Nie mam pojęcia o czym bredzili jajogłowi na temat samotności i jej zgubnych oddziaływań na mentalność.
Kolejny tydzień mija równie szybko. Mimo wszystko brak mi rozmowy z jakąś znajomą twarzą. Z nudów zreorganizowałem wszystkie zapasy. Teraz są poukładane tak jak ja chcę.
Fiolet Eve, mojej ostatniej procy grawitacyjnej, majaczy w okolicach gwiazdozbioru Ognia.
Bezkresna czerń, która od dziecka fascynowała mnie swą nieskończonością, staje się katem. Teraz oddał bym wszystko, by zamienić gwiazdy w świetliki latające nad stawem, w którym wraz ojcem łowiłem w dzieciństwie ryby.
NIENAWIDZĘ TEGO MIEJSCA. Najobrzydliwsze przekleństwa wylewają się z moich ust, gdy bandażuję rękę. Frustracja samotności dała o sobie znać i przelała się przez krawędź czary goryczy. Szafka w której był ukryty komputer na którym miałem codziennie robić wideo-pamiętnik, została zmiażdżona. Wgniecenie w kształcie mojej pięści zdołało sięgnąć jednostki centralnej. Długo zajmie oczyszczanie powietrza ze swądu spalenizny.
Oglądając przez iluminator mojej kabiny sypialnej resztę statku, karmię swoją nienawiść do ludzi którzy mnie tu wysłali kolejną myślą. Odwrócone dyszami w przeciwnym kierunku silniki, udają moją szansę na powrót. Gardząc swoją własną cywilizacją też postanawiam udawać że im wierzę.
Nie wiem co ze sobą zrobić. Bezwładnie unoszę się w module laboratoryjnym. Od dwóch dni nic nie wypiłem. Nie mogłem. Mielę w ustach gumowaty, suchy język, zastanawiając się co robić dalej. Muszę coś zrobić bo zwariuję.
Dzisiaj nic mi się nie przyśniło. To dobry znak, bo od kilku tygodni męczyły mnie koszmary. Cała ta sytuacja podsunęła mi pomysł. W laboratoryjnym znajduję ampułkę z Diloxem. Ta substancja potrafi uśpić nawet największe zwierzęta. Nie szczędząc sobie dawki, wbiłem igłę w rękę. Nie pamiętam nawet czy wcisnąłem tłoczek.
Do Kerbolu zostały mi prawie cztery miesiące. Niestety Diloxu nie zostało mniej niż na trzy tygodnie. Ostatnie ampułki były skrzętnie ukryte pod drugim dnem apteczki. Zanim je znalazłem, prawie wpadłem w panikę. Wtedy uświadomiłem sobie że jestem uzależniony.
Kolejną dawkę płynnego snu przyjmowałem wręcz z euforią. Oczy już mi się zamykały, gdy nagle nade mną pojawiła się twarz kobiety. Popatrzyła na mnie smutno i powiedziała.
- Obiecaj mi że to ostatni raz... -
Jeszcze tego brakowało... Majaki...
Kobieta pojawiała się wielokrotnie w ciągu tych miernych godzin mojej przytomności, podczas których wykonywałem tylko to co niezbędne do życia. Obserwowałem ją krótko, próbując zatamować chęć zaatakowania nagłego bytu. Wiedziałem że oszalałem i nie miałem zamiaru poddać się słabości swojego umysłu. Musiałem zanalizować jej nagłe pojawienie.
Próbowała ze mną rozmawiać. To dziwne, że po tylu miesiącach samotności postanowiłem ją po prostu ignorować. Znajdywała najróżniejsze okazje by ze mną porozmawiać. Pytała, czy smakuje mi to tubkowane jedzenie, czy w moim kombinezonie również rozpruły się rękawy. Była tego masa, a ja dalej traktowałem ją jak powietrze.
Ostatnia butelka Diloxu była już nadziana na strzykawkę. Podwijałem nogawkę, czując obrzydzenie do samego siebie. Ręce miałem pokłute tak bardzo że nie nadążały się goić. Napiąłem mięśnie by znaleźć żyłę w której regularnie pulsowała zielona krew.
Ona pojawiła się nagle znikąd i wyrwała mi strzykawkę z ręki. W pierwszym odruchu, zapłonęła we mnie furia, i chciałem ją uderzyć. Moją rękę powstrzymałem dopiero wtedy, gdy napotkałem wzrokiem jej niebieskie oczy. Złapałem się barierki by przestać się obracać.
Postanowiłem się odezwać. Z ledwością wykrztusiłem słowa językiem nie używanym do tego celu od miesięcy.
- Nie jesteś prawdziwa...-
- Skąd ten pomysł? - Jej głos brzmiał zaskakująco czysto w porównaniu do mojego charkania.
- To miał być samotny lot... Powiedzieli... Powiedzieli mi że muszę lecieć sam...
- A czy teraz jesteś sam? -
Nie odpowiedziałem. Zszokowany przeniosłem się do swojej kajuty.
Po tej pierwszej wymianie zdań, nadeszły następne, już dłuższe. Nasza znajomość powoli się rozwijała. Miała na imię Harey i pochodziła ze wschodniej części Stanów Zkeroblowych. Nie mówiła za dużo o swojej przeszłości. Skupiała się raczej na mnie. Wypytywała o każdy aspekt życia. Często skupiała się na moich teraźniejszych emocjach mimo faktu, ze jako wytwór mojego umysłu musiała znać wszystkie szczegóły. Owszem: dalej nie zaakceptowałem prawdziwości jej bytu. Uznałem jednak walkę w tych warunkach za bezcelową.
Nie wiem czemu, ale zacząłem się do niej przywiązywać. Odkąd pomogłem jej przy naprawie klimatyzacji w jej kajucie, rozmawiamy częściej. Przez ostatni tydzień, ani razu nie sięgałem po leki. Egzystuję trochę normalniej.
Z niepokojem spoglądam na zbliżającą się tarczę słońca. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie że mimo możliwości powrotu, część mnie zostanie w tym statku.
Niesamowity jest fakt jak dobrze mi się współpracuje z Harey. Wszystko jest gotowe do odpalenia. Nie mówiłem, ale sam plan "zresetowania" słońca polega na wysadzeniu specjalnego ładunku nuklearnego w koronie słońca. Dzięki temu atomy helu, mają na powrót rozbić się na deuter i tryt będący paliwem słońca. Przez długi czas brakującym ogniwem tej reakcji był brak jednego neutronu. Podobno specjalna substancja ma go oddać na rzecz rozszczepienia. Wierząc obliczeniom, reakcja będzie miała zasięg globalny na słońcu i po krótkim błysku wszystko powinno wrócić do normy. Zobaczymy czy się uda.
Został tydzień. Klimatyzatory stacji pracują pełną parą, a specjalne panele mające oddawać ciepło z kabin, zaczynają się żarzyć. Nie wiem jak długo jeszcze damy radę.
Harey i ja spędzamy coraz więcej czasu. Ostatnio nawet razem zjedliśmy kolacje. Co prawda jedzenie z tubki jest mało wykwintne, ale obiecałem jej że po powrocie na Kerbin zjemy w prawdziwej restauracji. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę że bez niej dalej nie dałbym rady. Prawdopodobnie popełniłbym samobójstwo.
Godzina wystrzelenia ładunku w kierunku słońca i oddalenia się od gwiazdy, była okraszona wręcz nabożną atmosferą. Niecierpliwość zjadała mnie od wewnątrz tak bardzo że miałem ochotę przebiec kilka kilometrów na bieżni. Nie mogłem jednak tego zrobić. Teraz naszą powinnością było sprawdzenie wszystkiego, by w sekundzie odpalenia, wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Ostatnie sekundy mijały. Tuż przed naciśnięciem potwierdzenia oddzielenia ładunków przeszła mi przez głowę myśl, że to mój dzień. Nie miałem pojęcia jak bardzo blisko prawdy byłem.
Zapłon. Lekkie drżenie statku, potwierdziło jedno: wszystko poszło zgodnie z planem.
Pozostało oczekiwanie. Mój oddech zamienił się w parę na zimnym szkle iluminatora. Próbowałem dojrzeć charakterystycznego ognia płonącego paliwa rakietowego.
- Nie działa - powiedziała Harey, odległym dla mnie głosem
- Nie działa - powtórzyłem za nią. Nie zastanawiałem się długo - Lecę tam... To musi być odpalone manualnie. Przez chwilę myślałem że nie zaprotestuje, gdy nagle się odezwała.
- Idę z tobą.
- Nie możesz. Jest tylko jeden skafander.
Wtedy zamilkła.
Po wyrównaniu ciśnienia w śluzie wydobyłem się na zewnątrz. Skafander nie pasował idealnie do mojej sylwetki. Obijałem się w nim jak w za dużym pudle.
- Wróć szybko. - głos w słuchawce na chwile mnie sparaliżował.
- Nie zostanę tam dłużej niż to konieczne.
Podleciałem na silnikach manewrowych do oddalonej już o jakieś dwieście metrów konstrukcji. Główny panel był zablokowany i wyłączony.
- Herey? Muszę wejść do środka i odblokować grodzie do panelu.
Nie usłyszałem odpowiedzi.
Po wejściu do sterowni odblokowałem grodzie. Panel sterowania stał dla mnie otworem.
Mimo wszystkich zabiegów sam panel nie odblokował się. Szybkie oględziny doprowadziły mnie na skraj rozpaczy.
- Harey? Jest problem. Konsola automatycznego odpalenia ładunków jest uszkodzona. Ładunki i silniki można odpalić tylko ręcznie.
Zero odzewu. Zignorowałem to i przygotowałem kable wraz z klemami. Mając do dyspozycji tylko kilka podstawowych narzędzi skonstruowałem prosty inicjator. Nie mając wyboru wróciłem do sterowni. Zapiąłem pasy mając nadzieję że to wszystko ty tylko koszmar. Owszem mogłem wrócić, mogłem uciec z powrotem na Kerbin, tylko jak by mnie tam potraktowano? Jak tchórza i najgorszego śmiecia. Nie prosiłem o to.
- Harey, mam nadzieję że tam jesteś. Jak odpalę silniki, uruchom sekwencję powrotu na ziemię. Musisz tam wrócić. Zrozumiałaś?
Cisza.
Uznałem że tyle wystarczy. Wziąłem głęboki oddech i nacisnąłem spust inicjatora.
Nagłe przeciążenie targnęło mną w fotelu. Ledwie widząc na oczy z bólu, spojrzałem ostatni raz na Solar Lovera mając nadzieję na jego nagłą zmianę pozycji. Nic takiego się nie działo.
Teraz siedzę w tym fotelu powoli dusząc się, gdyż ilość tlenu jest coraz mniejsza. I wiecie co?
Jestem już pewien swych słów. Tam na statku, naprawdę zostawiłem część siebie.
To mój dzień. Chwila mojego triumfu nad światem.
Tekst inspirowany filmem "Sunshine" reżyserii Dannyego Boylea oraz książki "Solaris" pióra Stanisława Lema