Dziękuję za klarowne wytłumaczenie zjawiska utraty mocy. No skoro tak, to trzeba po prostu przyjąć do wiadomości i latać na nowych zasadach. Zresztą, przecież i tak nie ma innego wyjścia, a poza tym, już się przyzwyczaiłem
A przyzwyczaiłem się, bo ostatnie prezentowane SSTO nie było bynajmniej ostatnim. Moją fanaberią stało się znaczne obniżenie długości manewru transferowego. Bo prawie 10 minutowe palenie powodowało, że transfer Kerbin-Mun trzeba było dzielić na dwie raty. Sobie powiedziałem - tak być nie może! Dlatego znowu do VAB i przebudowa. Powstała wersja samolotu kosmicznego z numerem już dziesiątym.
Cztery silniki atomowe zostały zastąpione dwoma, ale znacznie większymi. Rapier rozrósł się jeszcze bardziej, dlatego zrezygnowałem z ogonowego zwężenia kadłuba, na rzecz po prostu rury. Wreszcie komfortowy manewr - niecałe 5 minut palenia silników atomowych, by zejść z orbity Kerbinu. I to była właściwie jedyna przewaga nowej konstrukcji, bo pomimo, że nowy silnik główny to prawdziwe monstrum mocy, to nabieranie prędkości w atmosferze wcale nie było takie komfortowe i ekonomiczne. Na orbicie Muna miałem prawie 1000 galonów paliwa mniej, niż całkiem udana wersja poprzedniej linii, którą lądowało się całkiem przyjemnie (pomimo konieczności strzelenia kilka razy z rapierów.) 1000 galonów mniej, a moje wydziwianie wzmocnienia silników atomowych spowodowało, że cały samolot ważył 40 ton więcej. Czyli dużo więcej, bo aktualna masa całkowita jednostki dobiła do 220 ton
Faktycznie, moc silników atomowych była wystarczająca. Zamiast rozpoczynać hamowanie na 65 km mogłem się za nie zabrać 20 km niżej. Ale nie powiem, F5 i F9 były w użyciu, bo paliwa nijak nie chciało wystarczyć. Wciąż obniżałem moment uruchomienia, bo najekonomiczniej się ląduje, gdy przy maksymalnym ciągu silników prędkość spada dokładnie tak, by osiągnąć wartość zerową metr nad gruntem. Jest to dość trudne, jeśli się lata "na oko". W końcu przy czwartym podejściu się udało. Paliwo skończyło mi się jakieś 6 metrów ponad powierzchnią przy prędkości bliskiej zera.
Przez brak paliwa nie udało mi się przetestować silników pionowego lądowania, hamowałem tylko i wyłącznie silnikami atomowymi, bo mają jak wiadomo najlepsze ISP. Miało być lepiej, wyszło gorzej, a i cały samolot przez swoją rurowość uznałem za raczej brzydki. No i potwierdziła się stara zasada konstruktorów lotniczych z pierwszej wojny światowej, która mówiła, że ładny samolot będzie ładnie latał. To SSTO jest brzydkie i lata również brzydko. Kolejne odwiedziny w VAB i budowanie wersji jedenastej.
Znowu kadłub zaczął się zwężać ku ogonowi, dlatego trzeba było dorzucić skrzydłowe rapiery. Trochę je zresztą powiększyłem względem zdjęcia. Lecimy. Manewr transferowy równe 5 minut. Nie jest źle. Na orbicie Muna miałem rekordową ilość paliwa. Hamowanie? Bardzo komfortowe! Nad gruntem przeszło tysiąc galonów zapasu. Natomiast samo lądowanie nie poszło już tak gładko. Silniki wertykalne okazały się być słabe i zbyt przesunięte do przodu. Przelanie całego paliwa na przód wiele nie pomogło. W końcu wylądowałem na ogonie, podobnie jak wersją poprzednią. Potem porobiłem kilka testów.
Dziób zdecydowanie za lekki, a konstrukcja bocznych gondoli silnikowych uniemożliwiała przesunięcie silników wertykalnych bardziej ku tyłowi, bo tam przecież tkwią nieco przerośnięte silniki atomowe. Cóż, kolejne odwiedziny w hangarze. SSTO wersja 12. Znowu garść przeróbek i proszę, wracamy nad Muna. Hamowanie.
Ponieważ nijak nie mogłem zmienić systemu lądowania pionowego, to też rozwiązałem problem dodając trzeci silnik pod samym ogonem.
I wreszcie wszystko zagrało jak należy. Wzrosła łączna moc, poprawiła się stateczność.
A cały samolot moim zdaniem prezentuje się całkiem nieźle. Jak widać wymieniłem też wloty powietrza i aktualnie ścięcie ogonowych osłon silników atomowych koresponduje ze ścięciem wlotów.
Niniejszym uznaję, że cel został osiągnięty. Komfortowy pojazd dostarczający na powierzchnie Muna 4 tonowy ładunek został opracowany i nie wymaga więcej poprawek.