Zostawiając na boku dywagacje, czy aktualna praca silników to bzdeta, czy nie, pobawiłem się w kolejne wersje tego SSTO. Orbita Kerbinu, to jednak nie to, czego ja wymagam od takich maszyn. Kolejne pudło prezentuje się więc tak:
Wnikliwy obserwator spostrzeże szereg zmian. W tej maszynie zacząłem wykorzystywać moda TweakScale - genialne narzędzie do modyfikowania rozmiarów części. Z sześciu silników Rapier zszedłem do czterech. Silniki skrzydłowe zostały nieco powiększone, zmieniło się ich zamontowanie, oraz przybyły tajemnicze skrzynki między nimi a kadłubem. Dzięki zawartości tajemniczych skrzynek SSTO dotarło w pobliże Muna. Gdzie też wywaliło z ładowni dość przydatną sondę o wadze... no właśnie nie pamiętam, ze 2 tony.
Orbity nie zamykałem, powrót. Powrót i potworne wręcz hamowanie atmosferyczne. Te skrzydła to dramat. Trzeba było hamować na raty, gdzie podczas każdego przejścia zwalniałem tylko odrobinę. W końcu obróciłem maszynę rapierami naprzód i dałem w palnik co tam było. Cały utleniacz poszedł, została odrobina paliwa dla trybu odrzutowego.
Po wylądowaniu na lotnisku:
No i żeby nie przedłużać niepewności, co też tam jest w tych pojemnikach, bo zagadka w sumie bardzo marna:
Wiadomix, silniki atomowe. Właściwie silniczki. Silniczątka. Właśnie dlatego nie podchodziłem do zamykania orbity wokół Muna, bo moc tych maleństw jest śmieszna. No więc co, trzeba było powiększyć.
Wersja kolejna trochę się rozrosła o jakieś 20 ton. Paliwo. Większe silniki atomowe. Ogonowe dwa Rapiery zastąpiłem jednym, większym. Oraz docelowa masa ładunku dostarczanego - równe 4 tony. Lecimy. Start nieco niemrawy, orbita zrobiona, cel - Mun. Ogólnie wciąż za mała moc atomowych, trzeba było manewr opuszczania orbity Kerbinu zrobić na dwie raty. Wydawało mi się to kłopotliwe, ale wówczas to ja jeszcze chyba nie wiedziałem, co to jest kłopot.
Orbita 200x200 km, wywalam ładunek.
Powrót. Ponieważ dodatkowe dwa manerwy (zamykanie orbity wokół Muna, oraz jej potem opuszczanie) zeżarły więcej paliwa, niż zakładałem, to też materiałów pędnych zostało jak na lekarstwo. Tym razem nie mogłem sobie przyrapierzyć w celu dohamowania, nie, trzeba było zrobić z pińcet okrążeń muskając atmosferę i obserwując jak to prawda pięknie termometry skrzydeł dochodzą do końca skali.
Misja z 7 dniowej rozciągnęła się na 13. Przez te cholerne skrzydła. Za którymś przelotem przypomniał mi się fragment pewnej książki opisującej start pewnej rakiety:
"Temperatura powłoki dziobu - o to był jedyny wskaźnik, który się nie wahał, nie cofał, nie skakał ani nie zatrzymywał, ale spokojnie lazł w górę, jakby miał przed sobą jeszcze co najmniej metr miejsca na skali, a nie same końcowe, czerwone cyfry: 2500, 2800 - zostało ledwo parę kresek, kiedy [pilot] spojrzał w tę stronę."
Kto zgadnie z czego to cytat, temu napiszę coś miłego (w końcu komuś).
Po wylądowaniu powiedziałem dość, nigdy więcej tych skrzydeł w SSTO. Zastąpiłem je innymi o uczciwej wytrzymałości. To co się jeszcze grzało, to dysze RCS, dlatego również je zastąpiłem odporniejszymi. Radiatory wypieprzyłem, bo nie działają w atmosferze, co dziwne, bo powinny działać całkiem nieźle. Kolejny start, orbita wokół Muna, wyrzucenie ładunku 4 tony.
Powrót bardzo kulturalny, przebijanie się przez atmosferę ostrzejsze i NIC się nie grzeje jakoś przesadnie. Trochę tam czubek... Aha, wymieniłem dziobowy wlot powietrza na dok, bo co to za fruwadło kosmiczne, co to doku nie ma.
Po wylądowaniu:
No i tak sobie zacząłem dumać, gdyby na orbicie Muna znajdowała się stacja orbitalna przeładunkowa, to już taka maszyna wystarczy, dostarczy towar na orbitę, zadokuje, tam dźwig przejmie ładunek, podepnie do jakiegoś skycrana i posadzi klamot na miejscu na powierzchni. Można i tak. Ale te podejścia do dokowania są takie nudne... Dodatkowo uznałem, że widoczność z kabiny jest taka, że pilot widzi tylko kadłub, który się ciągnie hen hen po horyzont. No trochę do dupy. Więc kabinę przemieściłem na dziób, oraz co mi tam, dałem ją dwuosobową, bo kto bogatemu zabroni. Wszystko to razem spowodowało, że trzeba było znowu dołożyć paliwa, a ogonowy Rapier przeistoczył się w jakieś monstrum, przez swoje rozmiary. Pod kadłubem powiększyłem to i owo dodając kolejne tajemnicze ładownie.
Lecimy, komfortowo, duża kabina, a nie to maleństwo o gabarytach takich, że miejsca jest akurat tyle, żeby się szeroko uśmiechnąć *.
Zamykanie orbity wokół Muna? Bynajmniej... To hamowanie do lądowania!
No i cyk, co się nie da, jak się da.
Bardziej niż bardzo doceniłem Rapiery. Bo te silniki atomowe do schodzenia to ciut słabe, niby zwalnia, ale jakby chciało a nie mogło, więc parokrotnie dałem w palnik z napędu głównego, no, porządne kopnięcie ze 3 G. Widok całości z góry:
Cóż, nie będę wciskał kitu, ze paliwa wystarczy na powrót, bo nie wystarczy. Dlatego załoga sobie trochę pomieszka na Munie do czasu, aż zachce mi się podesłać tam małą rafinerię. Właściwie mogłem wrzucić do ładowni, ale chciałem tam mieć standardowe, równe 4 tony ładunku, bo to jednak taki jakby nie patrzeć lot testowy.
No, tyle. Coś mi ta ewolucja SSTO przypomina, nieustannie miałem wrażenie deja vu
* cytat z tej samej książki co wcześniejszy fragment.