Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.


Pokaż wątki - Madrian

Strony: [1] 2
1
Inne gry / Empyrion
« dnia: Sob, 17 Wrz 2016, 15:33:17 »
Co powiecie na grę:
Space Engineers, No Man's Sky, Elite itp... W jednej grze?
Przedstawiam:

"Empyrion".
Na Steam za niecałe 20€

Mamy unikalne planety z własną fauną i florą - jak w NMS. Możemy budować pojazdy jak w SE.
Multi, walka, eksploracja itd.
Wygląda, że ktoś siedział z boku, nie chwalił się, podpatrywał pomysły i ... zrobił je po swojemu i lepiej.
Jeszcze nie grałem, ale mam ogromną chrapkę na tę grę.
Na screanach widać małe pojazdy jak motocykle. Można budować z klocków i duże.
Bazy, które można ozdabiać teksturami. Ciekawe światy.
Ciekawe jak z warstwą fabularną i rozłożeniem rozrywki, żeby nie była np. tak nudna jak w NMS.

Nie mniej gra zapowiada się ciekawie.


2
Dyskusje na dowolne tematy / No i rympło...
« dnia: Czw, 01 Wrz 2016, 17:38:38 »
W Space X dziś nie strzelają korki od szampana.
Strzeliło co innego, raz, a dobrze.
Mam nadzieję, że zdążyli wykupić OC na Falcona.

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ


3
Własna twórczość / [Opowiadanie] - Zejście z Orbity
« dnia: Sob, 26 Gru 2015, 21:14:00 »
Ostatni prezent w te święta.
Opowiadanko powstawało od jakiegoś czasu. Dość długiego. Niestety brak czasu wpłynął na czas pisania.
W końcu jednak udało się je skończyć.
Miłego czytania.  ;D

Zejście z orbity.

Część I

Jebediah patrzył na swojego kierownika, Jima Kermana. Patrzył tępo, swoimi wielkimi oczami i robił minę jak skrzywdzony kirbat, przy rozlanej misce mleka. Dziwny, lekko żółty kolor skóry dopełniał jego smutnego widoku.
Jim, dla odmiany patrzył na Jebediaha, sztywnym, formalnym spojrzeniem fachowca, pewnego swoich racji. Jeb w końcu się przemógł a jego szczęka zadrżała. Wreszcie wydał też głos.
- Ale… ale…ale… jak to? Jak to: „nie lecę?”?
Jim nabrał powietrza, głównie by nie rozedrzeć się na tego idiotę. Wdech uspokoił mu nerwy.
- Zwyczajnie. Leci ktoś inny. A ty, po odbyciu tysiąca, trzystu dwudziestu czterech misji kosmicznych i lotów suborbitalnych, zostajesz skierowany na nowe, odpowiedzialne stanowisko. To znaczący awans i musiałem rozważyć wiele dodatkowych kandydatur, ale wybrałem ciebie. A zarząd przychylił się do mojej prośby – Zakończył swoją profesjonalną odpowiedź Jim. A w myślach dodał „trzeba było nie denerwować mnie ostatnio”.
Jebadiah wyglądał jakby ktoś mu zabrał ostatniego kerburgera sprzed nosa. Jim się ulitował.
- Nie będziesz zresztą sam. Bill i Bob też dostali awans i będziecie współpracować. Tylko na ziemi.
Jeb właśnie stracił żółtawy kolor skóry. Oczy zwęziły się. Skóra zaczęła się robić ciemnozielona. W pół sekundy przeszedł od płaczliwego mamisynka do wściekłego szaleńca.
- Chce.cie. nas. U.zie.mić?
Wyakcentował poszczególne słowa, bardzo wyraźnymi kropkami.
Większość osób by w tym momencie przełknęło ślinę, zrobiło ugodową minę i postarało się odgrodzić od Jeba solidnym meblem oraz zapewnić drogę ucieczki. Jim nie spanikował. Nie pierwszy raz widział tego wariata w tym stanie i wiedział, na co może sobie pozwolić.
- Tak.
Jeb zerwał się z krzesła i z całej siły huknął pięścią w biurko. Kubek z ołówkami podskoczył w górę, a same ołówki jeszcze wyżej. Obróciły się o sto osiemdziesiąt stopni i spadły z powrotem do kubka. Jim zerknął na to lekko zdziwiony, ale tylko wzruszył ramionami i ponownie spojrzał wprost w otchłanie ciemności na dnie źrenic Jeba. Ten przysunął się bliżej i wpatrzył dzikim wzrokiem w oczy swojego szefa. Z gardła zaczął się wydobywać się dziwny charkot. Na czole pojawiła się pozioma kreska i błysnęły zęby zza uchylonych warg, Gdyby właśnie Jeba zobaczył jakiś kanibal, to pewnie zacząłby by robić notatki z zastraszania swoich ofiar. A potem pewnie by zrezygnował i sam wlazł do kotła, przepraszając żarliwie , że Jebediah musiał czekać.
Jim wytrzymał spojrzenie.
- Skończyłeś przedstawienie? To siadaj. Ja jeszcze nie skończyłem.
Jeba jakby coś trafiło. Zapewne jakiś anioł przesunął mu w mózgu odpowiedni przełącznik. Klepnął na siedzenie, założył nogę na nogę i niczym profesjonalny negocjator policyjny, z pokerową twarzą spojrzał na Jima.
- Rozumiem, że nie ma innej opcji?
- Nie ma.
- To o co chodzi? Gdybyście chcieli uziemić mnie i chłopaków, znalazłoby się kilka łatwiejszych sposobów.
- Jak nie wiesz o co chodzi to chodzi o reputację…
- … o pieniądze – odruchowo poprawił Jeb.
- To też. Ale teraz akurat o reputację, a za nią stoją pieniądze.
- Dobra, słucham.
Jim wreszcie odetchną z ulgą. Oczywiście nie dał nic po sobie poznać. Ale jak Jeb przeszedł przez atak szału, stawał się profesjonalistą w każdym calu. Dlatego był głównym pilotem większości misji. Zwykły wariat by od dawna był na zielonej trawce albo pod rzeczoną trawką. Jakieś dwa metry pod…
- Jak pewnie słyszałeś plotki, musimy poszerzyć nasze kadry.
- Nic nowego. Ale zastanawiam się, od czego mamy dział kadr?
Głową wskazał okazały budynek za oknem. Świeżo wyremontowany i powiększony.
- Dział kadr to jedno. Nasi… hm… „patroni”, chcą dbać jednocześnie o wizerunek. I wpadli na kuriozalny pomysł. Słyszałeś ostatni news, jaki ogłosili nasi „szacowni” konkurenci z Zachodniej Agencji Podboju Kosmosu?
- Te osły? A co oni mogli wymyślić? Połowa naszych misji to było ratowanie ich podopiecznych z tarapatów. O to jeden z drugim zapomnieli przypiąć się liną przed wyjściem ze statku, a to nie zatankowali jetpacka, a to zapomnieli o nim w ogóle. I tak dalej. Moim faworytem jest ten idiota, co zostawił na orbicie swoich dwóch kumpli, których musieliśmy ściągać super szybko, bo kończył im się tlen. Dziwię się, że jeszcze im pozwalają latać i skąd mają pieniądze. Nas by przy takim poziomie dawno zrównali z ziemią.
- Dzięki tym baranom solidnie podreperowaliśmy budżet. W każdym razie ogłosili nabór kobiet do misji kosmicznych. Chcą wysłać pierwszą Kerbalkę w kosmos.
- I chcecie, bym na wszelki wypadek był pod ręką, ratować ich damy?
Jim uśmiechnął się oszczędnie, ale wyjątkowo wrednie.
- Nie.
- Nie?
- Nie.
Jeb zamrugał zaskoczony. Ale nie powtórzył ostatniego pytania.
- To, co chcecie?
- Być pierwsi.
- Pierwsi? Zaraz… Zaraz… Czy to znaczy, że… To, co ja myślę, chcecie?
- Tak. Zapewne tak. – Dodał szybko Jim. Pamiętał niektóre pomysły, na jakie wpadał Jebediah. I jak się mnożyły, kiedy kombinował wspólnie z Billem i Bobem.
- Myślę, że chcecie sami wysłać pierwszą Kerbalkę. I mam ją zawieźć?
- Nie.
- Nie?
- Nie.
Jeb zamrugał zaskoczony. Przez chwilę miał poczucie Deja Vu.
- To co chce… eee…. Czy wy chcecie… TEGO?
- Tak.
- Ale sama baba za sterami?
Jim uśmiechnął się z politowaniem.
- Oczywiście, że nie sama. Gorzej…
Jeb potrząsnął głową…
- Och… Jest tylko jedna rzecz gorsza od baby za sterami.
- No właśnie. I dlatego wy trzej jesteście mi na gwałt potrzebni tutaj, na ziemi. Nie ma nikogo, kto by lepiej przygotował nasz najsłabszy element.
- Och…
- Nie przesadzaj. Dacie radę.
- Och…
Jim spojrzał na Jebediaha. A potem pochylił się pod biurkiem i z całej siły kopnął go w goleń. Na tyle, na ile sięgnął pod biurkiem.
- Auć!
Sukces jednak został nagrodzony. Jeb wyszedł z transu.
- To kiedy zaczynamy i od czego?
Jim sięgnął do szuflady i podał Jebediahowi ulotkę.
- Oczywiście, od castingu. Za godzinę. – I wskazał Jebowi okno. I zachęcają pokiwał głową.
Jeb Spojrzał za okno, nieco podejrzliwie, potem na Jima i znów na okno. Wstał i podszedł do szklanej tafli. A potem spojrzał w dół. Przed wejściem do biurowca kłębił się cały tłum kobiet. Najmłodsza kandydatka musiała być trzymana na rękach. Najstarsza, była trzymana pod rękę. I pomagała sobie chodzikiem. Jedna czy dwie uczestniczki miały na sobie kuchenne fartuchy. Inna – trzymała gitarę. Wszystkie bez wyjątku kręciły się jak pszczoły w roju. Jeb przeniknął wyobraźnią szybę i pomyślał o hałasie. Dzięki stwórcy za dźwiękoszczelne okna. Odwrócił się do szefa.
- Wierz mi… To się bardzo, bardzo źle skończy.
Jim wstał podszedł do okna i poklepał Jeba po plecach.
- Dasz radę. Zdolny jesteś.
- Nie aż tak.
- Trzymaj.
- To cukierek?
- Nie. Nasz psychiatra to przepisuje.
- Psychiatra?
- Tak. Jedna tabletka i cały dzień jesteś spokojny jak skała.
- Hę?
Jim spojrzał Jebowi głęboko w oczy.
- A jak twoim zdaniem wytrzymałem Ciebie, Billa i Boba?
I Jim uśmiechnął się szeroko do oniemiałego Jebediaha.

O dziwo, casting poszedł bardzo szybko. Głównie dzięki Billowi. Zaskoczony awansem równie mocno jak Jeb, dość szybko doszedł do siebie i zaczął kombinować. W efekcie, koło głównego hangaru w pół godziny stanęła imponująca konstrukcja, zbudowana z dwóch słupów o wysokości kilkunastu metrów, dwóch lin do hamowania samolotów oraz jednego krzesła.
Po czym poinformował zebrane kandydatki, że po złożeniu CV, wszystkie zostaną poddane testowi na znoszenie przeciążeń. Gdy tylko to powiedział, jeden z techników pociągnął zawleczkę i krzesło wystrzeliło w górę, na gumowych linach. Uniosło w górę spory worek piasku, który w szczytowym momencie oderwał się od krzesła i wirując poddał się radośnie grawitacji. Większość pań, śledziła lot woreczka i jego lądowanie na betonie zahipnotyzowanym wzrokiem. Bill słysząc za plecami plaśnięcie, odwrócił się na chwilę i zblazowanym tonem rzucił krótkie, ale dobrze słyszalne „to się wykalibruje w następnym teście”. Po czym zaprosił panie do budynku w celu złożenia papierów. Dziwnym trafem, kupka złożonych podań była niezbyt wielka. Tu do akcji wkroczył Bob i swoim zacięciem naukowca wyselekcjonował te kandydatki, które nie rokowały nadziei. Były za stare, za młode, za bardzo psychopatyczne i tak dalej. Resztę zaprosił na zapowiedziany test przeciążenia. Na normalnej wirówce. Zdziwionym paniom, pytającym o konstrukcje na placu, powiedział, że to była przecież maszyna do testowania lin hamujących. A co sobie myślały?
Po testach i badaniach, zostało łącznie sześć kandydatek, z czego trzy jako „rezerwowe”.
Z tak liczną grupą pań, Jeb potrafił sobie poradzić. Szczególnie przy podziale obowiązków między ich trzech.
Minęło kilka miesięcy dość wytężonej pracy. O tym co przeżył Jeb, Bob, Bill, a przede wszystkim Jim, można by napisać całą epopeję. My jednak spuścimy na ten rozdział historii, ciemną zasłonę milczenia. Tak będzie lepiej, dla nas i dla nerwów naszych bohaterów.

Błyski fleszy zostawiły pod powiekami Valentiny Kerman, całe stado pomrocznych świetlików. Wspólnie z Anną i Deborach  „Debbie” Kerman, stały dzielnie i udawały, że cała ta otoczka nie robi na nich, doświadczonych kerbonautkach, żadnego wrażenia. W pokojach 4 magnetowidy nagrywały cały program (tylko facet polegałby na jednym), koleżanki, którym załatwiły wejściówki na konferencje, robiły megatony zdjęć na pamiątkę (wieczorem zapchają nimi łącza sieciowe KSP), a rodzice machali chorągiewkami z loży dla widzów. O tym, że wszystkie trzy przygotowywały się do występu przez dwa dni iście morderczych zabiegów „ubóstwiających”, nie warto wspominać. W każdym razie były teraz celebrytkami, sławnymi na cały świat i czerpały psychopatyczną przyjemność z kąpania się w sławie. Nawała pytań, jakie padły, została odparta godnie, odpowiedzi udzielone, zachwyt publiczności osiągnięty. Teraz starały się wyglądać profesjonalnie, pięknie, dumnie i nieosiągalnie dla zwykłego Kerbala.
Jeb tego nie oglądał. Wraz z chłopakami mieli inną rozrywkę. Oglądali nagranie (sto osiemnasty raz) ze startu rakiety WASP (jak się po ichniemu wymawiało się skrót konkurencji), wiozącej niedoszłą kerbonautkę. Patrzyli jak startuje rakieta i znów uśmiechnęli się radośnie i stuknęli butelkami z piwem, gdy z niewiadomych przyczyn, zamiast odrzucić wypalone dopalacze pierwszego członu, odpaliły się wszystkie pozostałe człony rakiety, włącznie z hamulcami, spadochronami, silnikami i odrzucaną kapsułą załogową. Patrzyli z zapartym tchem jak dwa uwolnione dopalacze lecą radośnie w niebo, jak główny zbiornik spada w kuli ognia, jak kapsuła wirując opada na jedyny spadochronie, jaki wytrzymał odpalenie. Krzyknęli z radości jak kapsuła wylądowała, a potem znów obstawiali jak właz odpalił się awaryjnie od kapsuły i rozryczana kandydatka wylazła ze środka, zdjęła hełm i padła na ziemię z płaczem. A potem jak okłada hełmem ich szefa lotów, który nieopacznie podbiegł z pomocą. Ogólnie świetna rozrywka.
Niestety, Bill zepsuł tym razem nastrój.
- Chłopaki? Wiecie, że jutro nas czeka pewnie  to samo?

Jebediah zajął miejsce za pulpitem. Rozejrzał się po nowym stanowisku pracy. Przyciski, monitory pokazujące milion parametrów i obrazów z kamer. Wyglądało to przepięknie i nowocześnie. Ale tylko dla laika. Dla niego była to marna namiastka kokpitu rakiety. Nadal dostrzegał, że cały ten sprzęt stoi po prostu na biurku. Może i w centrum kontroli lotów, ale nadal zwykłym biurku. Pewnie by wstał i uciekł, ale po obu jego stronach na fotele usiedli (by nie użyć słowa „upadli”) Bob i Bill. Rozejrzeli się po swoich stanowiskach z podobną miną jak Jeb. Bill pierwszy przerwał milczenie.
- Może to nie jest to, co byśmy chcieli, ale ktoś to musi zrobić. Zaczynamy panowie?
- Zaczynamy… - Tonem straceńca zgodził się Jeb.
- Jedziemy – Dołożył swoje Bob.
Kilka sprawnych ruchów i pulpity ożyły.
- No proszę. Stary dobry „Kerbolo 13”. Lubię ten model – Bob wykazał się sentymentem.
- Każdy lubi. Lekko już przestarzały, ale do tego wystarczy. – Bill jak zwykle skupiał się na technikaliach.
Jeb milczał. Sprawdzał status rakiety, stopień zatankowania, systemy. Prawie to było jak znana mu praca w kokpicie. Tyle, że rakiety tu nie było. Było tylko biurko.
- Jeb, jak tam nasze panie? Możemy je wpuszczać?
- Wszystko gotowe.
Szybkie kliknięcie i pokazało się wnętrze szatni. Ich celebrytki kończyły się szykować. Kombinezony założone. Technicy kończyli kontrolę i sprawdzali dopasowanie kombinezonów. W końcu od nich zależało tylko życie.
Kolejne kliknięcie i w otwartym okienku pojawił się widok włazu do kapsuły.
- Wołaj panie… Mają przed sobą życiową chwilę, a my sprawdzimy, co są warte.
Bob skinął głową i wcisnął odpowiedni przycisk na panelu.
- Uwaga załoga. Pojazd gotowy do startu. Zakończcie przygotowania i przejdźcie do strefy „S”. Powtarzam, Pojazd gotowy. Zakończcie przygotowania i przejdźcie do strefy „S”. Uwaga personel pomocniczy. Opuścić strefę „S”. Przygotowanie do startu. Powtarzam, personel pomocniczy, opuścić strefę „S”. Przygotowanie do startu.
Bob odłożył mikrofon. I spojrzał zadowolony na kumpli.
- No to pierwsze koty za płoty.
Bill z niesmakiem sięgnął po swój mikrofon.
- Szkoda tylko, że razem z miską mleka.  – Wcisnął przycisk nadawania.
- Personel pomocniczy, opuśćcie stanowisko PO zakończeniu pracy i przekazaniu raportu. Kerman! Wracaj i doczep z powrotem przewód zasilający. Nie skończyliśmy ładowania akumulatorów. – kamery przy stanowiskach techników były niemal na wagę złota.

Valentina Kerman uniosła hełm do twarzy i spojrzała we własne odbicie w lustrze. Potem wmówiła sobie, że odbicie w szybie jest spokojne i pewne siebie. Wzięła głęboki oddech, wsadziła hełm pod pachę, by wyglądać jak profesjonalistka i spojrzała na koleżanki.
- Dziewczyny… O to nadeszła nasza wiekopomna…
- Zamknij się Val. – Debbie nie miała wyczucia dla uczuć swojej koleżanki. – I tak się cała trzęsę. A Anna zjadła już trzecią czekoladę, choć myśli, że nikt nie widzi. A ty sama możesz wreszcie przestać stukać tak nerwowo zębami.
- Wcale nie trzęsę zębami!
- Nhie jem czhekolady!. – Anna szybko coś przełknęła. Najwyraźniej powietrze, a ciemny osad na brodzie to pewnie tylko smar. Choć podobno szatnia była sterylna. Osad zresztą zaraz zniknął, przetarty rękawem.
- Tere fere! Wszystkie się denerwujemy. A te stare zgredy na nas patrzą. A to wcale nie pomaga! – Dodała kierując się wprost w kamerę.
Mikrofon szczęknął.
- Przypominamy o procedurach. Rozmowy są nagrywane i zostaną po wszystkim udostępnione dziennikarzom. Nie chcecie, panie, wypaść jak histeryczne panienki, prawda?
Val rzuciła w kamerę mordercze spojrzenie, od które spaliły się jej obwody, soczewki obiektywu rozpłynęły w nicości, a operator oślepł. A przynajmniej powinno się to stać gdyby kamera i operator za nią, mieli choć odrobinkę przyzwoitości. Niestety – nie mieli.
Wobec tego aktu obojętności na kobiece uczucia, Val spojrzała na dziewczyny.
- Dobra. Chodźmy. – I pierwsza skierowała się do korytarza opisanego enigmatycznie „Do strefy S”.
Zajęły miejsca w kabinie. Technik sprawdził zapięcia pasów i stan „pasażerek”. Potem krótko życzył powodzenia i zatrzasnął pokrywę luku. Szczęknęły rygle wpadające do swoich gniazd. Syknęły pneumatyczne uszczelki i kapsuła zmieniła się w jeden, mały mikrokosmos, oddzielona od wszystkiego za nią, centymetrami stali, pianek izolacyjnych, elektroniki i wszystkiego, co wpakowano w ściany.
- Mogło być gorzej. – Anna próbowała dodać otuchy.
- Gorzej? – Dociekliwość Debbie dała o sobie znać.
- Któraś mogła mieć dzień zefirka.
- Hę? – Val nie skojarzyła.
- No…. Dzień zefirka. Wiesz… Brukselka na kolację, następnego dnia… dzień zefirka. – Val uniosła brwi.
- Ojejku… Dzień zefirka, czyli dzień wolności dla wiatrów…
- OŁE!! Jesteś obrzydliwa!
- Na szczęście mamy skafandry, więc wystarczy włożyć hełmy. – Debbie szybko zanalizowała sytuację. Widać wprawę naukowca.
- Dobra. Dziewczyny, do roboty. Anna – co ze statkiem. Debbie, co z ładunkiem i przyrządami?
- Wszystko działa.
- Bezpieczny, chodzą jak złoto.
- No to zaczynamy zabawę. – Val wcisnęła na głowę hełm i wcisnęła nadawanie.
- KSC, tu Prom „Stokrotka”, zgłaszam gotowość do startu.
- „Stokrotka”? – W głosie Jeba zabrzmiało zdziwienie. – Daliśmy wam inny kryptonim.
- Przywilej kapitan statku. Od tej pory jesteśmy „Stokrotka”. „Dziki Ogier” nie przypadł nam do gustu.
- Kobiety – Głos był cichy i w głośniku nie dało się rozpoznać, do kogo należał.
Następna wypowiedź była bardziej zrozumiała.
- Przypominam założenia misji. Nie wysyłamy was dla podziwiania widoków, tylko do pracy. Cele misji są trzy. Pierwszy to osiągnięcie docelowej orbity trzydzieści pięć koma zero dziewięć. Drugi cel to spotkanie ze stacją MK-7 na orbicie trzydzieści osiem koma zero dziewięć, a następnie zadokowanie i przerzucenie zapasów oraz montaż dodatkowego modułu energetycznego. Cel trzeci i najważniejszy, to wrócić na Kerbin przy zachowaniu wszystkich kończyn, życia i mile widziane jest zachowanie zdrowia psychicznego, ale nie jest to opcja wymagana. Czy są jakieś pytania do nas, szowinistycznych kierowników waszej misji?
- Tylko jedno – Val wyrwała się przed szereg.
- Słuchamy?
- Jak wykonamy misję, to kto stawia drinki?
- JEŚLI wykonacie, to niech stracę, biorę na swój koszt. Ale JAK nie wykonacie, to … nie płacę.
- Stoi szefuniu.

Procedura startowa trwała w najlepsze. Nie będziemy nikogo zanudzać tymi przygotowaniami. Każdy wie jak żmudne jest przygotowanie rakiety do startu. Dlatego pominiemy tę część.
Wreszcie, po całych trzydziestu sekundach, Valentina zgłosiła gotowość. KSC potwierdziło. Odliczanie i … Silniki odpaliły. Kapsułą zatrzęsło, gdy konstrukcja statku oderwała się od ziemi i zaczęła wznoszenie.
Val skupiła się na utrzymaniu kursu. Nie było to takie łatwe. Nie miała jeszcze takiego doświadczenia. W czasie szkolenia, widziała jak Jeb na symulatorze, niemal odruchowo, trzymał taki kurs jaki chciał. Jej ciągle było ciężko utrzymać rakietę stabilnie. Na szczęście ten model rakiety prowadził się jak po sznurku. Dobra, sprawdzona konstrukcja do wysokich lotów orbitalnych i niedużych ładunków. Anna nadzorowała stan pracy wszystkich urządzeń. Debbie wzięła się za nawigację, ponieważ aktualnie nie miała za wiele do roboty.
- Uwaga, odrzucam dopalacze pierwszej fazy za 5…4…3…2…1…Poszły! – Anna sprawnie odstrzeliła wypalone cylindry. Rakieta lekko szarpnęła. Odpalam dopalacze fazy drugiej. Już! Znów potężne kopnięcie gdy silniki na paliwo stałe pchnęły rakietę z nową siłą.
Val odczekała jeszcze chwilę.
- Zaczynam pochylenie. – I zgodnie z obietnicą, skorygowała kurs.
- „Dzik…eeee „Stokrotka”, masz odchyłkę od kursu o dwa stopnie. Koryguj.
- Tiiiaaaa…. Myślą, że to takie łatwe… - Mruknęła pani Pilot pod nosem. Ale wprowadziła poprawkę.
- „Stokrotka”: Za dwadzieścia sekund wejdziecie w górną warstwę atmosfery. Zróbcie pomiar grawitacji i ciśnienia.
Debbie sprawnie przygotowała wymagane przyrządy. Chwilę później uruchomiła mierniki. Dane wyświetliły się na monitorach.
- „KSC”, pomiary wykonane. Przesłać?
- Nie. Zachowaj w pamięci. Kolejne pomiary po wejściu w troposferę. Kolejne już na orbicie.
- Druga faza dopalaczy. Odrzut za: …5…4…3…2…1… Poszły! Uruchamiam silnik marszowy. Ciąg sześćdziesiąt pięć procent. START!.
Val zaczęła zmieniać kurs. Tym razem szło jej lepiej. Rakieta była lżejsza, a silnik posiadał wektorowanie ciągu. „Stokrotka” leciała jak po sznurku.
Debbie tym czasem nie traciła czasu. Przygotowała przyrządy do następnego pomiaru (swoją drogą zbytecznego, bo wcześniej Jeb i jego kumple robili to chyba ze sto razy). Ale głupio by było powiedzieć, po locie, że naukowiec na pokładzie był zbyteczny.
- „KSC”. Wykonałam drugi pomiar. Przesłać dane?
- Dziękujemy „Stokrotka”, na razie zatrzymaj. Podajcie status techniczny.
Anna szybko przeleciała wzrokiem przyrządy i odczyty.
- „KSC”, tu „Stokrotka” podaję status. Paliwo w członie marszowym – Osiemdziesiąt sześć procent. Zużycie szesnaście, koma dwadzieścia dwa. Temperatura w normie. Zasilanie, akumulatory sto procent. Alternator, nadwyżka siedem, koma piętnaście. Przeciążenie jeden koma osiem. Waha się. Kurs zero dziewięć. Wznoszenie plus dwieście osiemnaście. Nachylenie zero pięć.
-Dziękuję „Stokrotka”. Zmniejszyć nachylenie do cztery pięć, zmniejszcie ciąg do sześć zero.
-Zrozumiałam, zmniejszam na sześć zero, nachylenie do cztery pięć.
Za ścianami kokpitu świat nabierał krągłości.
- „Stokrotka”, kontrola orbity. Potwierdźcie APO – siedem osiem, koma siedem.
Debbie szybko sprawdziła orbitę.
- Potwierdzam „KSC”, APO siedem osiem, koma siedem i rośnie.
- „Stokrotka”, nachylenie zero. Ciąg sto. Dopalaj do wyczerpania paliwa.
- Potwierdzam. Nachylenie zero, ciąg sto.
Rakieta pochyliła dziób wprost na horyzont. Silnik szarpnął rakietą, gdy pozwolono pokazać mu swoją moc. Paliwo niestety znikało jak piwo na imprezie. Przeciążenie wcisnęło je w fotele. Ale trwało to tylko kilkanaście sekund.
Anna profesjonalnie powtórzyła wcześniejsze czynności.
- Koniec paliwa za 3… 2… 1… Odrzucony. Uruchamiam człon orbitalny. Start! Ciąg zero. Val?
- Spokojnie dziewczęta. Debbie, daj mi czas do APO i wymagany przyrost do orbity kołowej.
- Momencik szefowo. Czas: minus jeden koma dwadzieścia jeden. Przyrost plus trzy, siedem, siedem.
- „KSC”, tu „Stokrotka”. Zamknięcie orbity za jeden, koma osiemnaście od …. Teraz.
- Zrozumiałem. Czekamy na zamknięcie orbity.
Bob odłożył swój mikrofon. Upewnił się, że nadawanie jest wyłączone. Dla pewności nacisnął przycisk testowania sprawności kontrolek. Sygnalizator się zapalił i zgasł, gdy puścił przycisk. Lampka była sprawna. Nadawanie – wyłączone.
- Muszę powiedzieć, że jak na pierwszy lot, to nawet im sprawnie poszło.
- Trochę zeszły z kursu. – Jeb jak zwykle cierpiał, gdy nie osiągano pełnej perfekcji.
- Ale poprawiły. Jak na razie robią wszystko jak trzeba. Nauka nie poszła w las.
- Zobaczymy. Łatwo jest wypełniać instrukcje. Co innego w sytuacjach kryzysowych, jak trzeba działać samemu. Wtedy dopiero widać czy mamy do czynienia z zawodowcem czy rozmazaną panienką.
- Kraczesz. Lepiej patrz na monitor. Zaraz domykają orbitę.
- To akurat jest najprostsze z całego tego zestawu.
- I kto to mówi? A pamiętasz swojego „Anioła 2”? Jak to było z tą orbitą?
- „Anioł 2” był nieudaną konstrukcją. Silnik za słaby, paliwa za mało. Brak systemów pomocniczych i do tego z przesuniętym środkiem ciężkości.
- Ta, ta, ta, ta… Złemu pilotowi to i wyważenie przeszkadza…
- Powtórzysz to jeszcze raz, o dwunastej, za hangarami? – Oczy Jeba zwęziły się niebezpiecznie.
- Dla ciebie? Nie ma sprawy. Ale wolę o dziewiątek wieczorem w barze. Ja stawiam.
- Stoi. Bo z ciebie straszna sknera i trzeba brać jak dajesz. Dobra. Wracamy do naszych dziewczynek.
Tu ponownie zrobimy szybkie przewinięcie filmu, do przodu. Zaspojlerujemy tylko, że dziewczynom udało się zamknąć orbitę, zrobić nie potrzebne nikomu pomiary. Przesłać wszystkie dane i nawet porozmawiać chwilę z KSC o osobistych wrażeniach z lotu. Zrobić transfer do Stacji MK-7 i podejść na odległość dokowania. Wracamy ponownie w momencie, gdy kończą swoją robotę.
Anna uważnie śledziła parametry transferu. Szybko kliknęła w przyciski zamykające zawory.
- Paliwo uzupełnione. Moduł zasilania podłączony. Jestem gotowa do odłączenia.
- „KSC”, tu „Stokrotka”. Zakończyliśmy procedurę zaopatrzenia stacji MK-7. „Stokrotka” gotowa do odłączenia.
- Doskonale „KSC”. Mam nadzieję, że widoki się podobały. Czas wracać do domu. Odłączcie się od stacji. Odejście na pięćset metrów i hamowanie od orbity zejściowej. PER na pięć zero, kurs zero dziewięć.
- „KSC”, dlaczego tak zachowawczo? Nie będzie za wysoko?
- Nie. Chcemy was sprowadzić możliwie bezpiecznie. Z tej orbity zejście w niższe warstwy może być bardziej niebezpieczne. Nie chcemy was narażać w pierwszej misji. W drugiej to już nie będzie miało takiego znaczenia, a nam się przyda ktoś do bycia męczennikiem na polu podboju kosmosu.
- Bardzo śmieszne. To na pewno Bill wymyślił.
- Skąd wiecie?
- Bo jest czerstwe i suche jak jego kanapki.
- Przekazuję wam, że Bill poczuł się dogłębnie zraniony. Jest dumny ze swoich kanapek. Dość żartów. Odłączcie się od stacji i przejdźcie na pozycję do zmiany orbity.
- Zrozumiałam. Odłączamy się i zmieniamy pozycję. Odejście na pięćset metrów od stacji.
- Wykonać.
Anna sprawnie odłączyła lądownik od stacji. Val uruchomiła silniki manewrowe i po kilku syknięciach sprężonego gazu, lądownik zaczął majestatycznie odpływać od stacji. Załoga stacji nie machała, bo sama stacja była czysto automatyczna i pełniła rolę punktu zaopatrzeniowego dla pojazdów odbywających dalekie loty międzyplanetarne. Też zwykle automatyczne. Mało który Kerbal chciał spędzać dwa czy trzy lata na gonieniu za daleką planetką na krańcu układu.
Poczekała aż odległość wzrośnie od planowanych pięciuset metrów. Gdy to się stało. Sprawnie wyhamowała silnikami manewrowymi.
- Debbie, szykuj dane dla nowej orbity. – Sprawnie się przełączyła na łączność z centrum.
- „KSC”, pozycja do zmiany orbity osiągnięta. Przystępujemy do zmiany orbity.
- Zrozumiałem. Rozpocząć hamowanie. Anna uruchomiła silnik. Val trzymała kurs. Lądownik zaczął hamowanie. Debbie na bieżąco wyliczała orbitę. Kiedy Perapis osiągną wysokość pięć zero, czyli po prostu pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią planety, szybko dała znać. Silnik został wyłączony. Dziewczynom nie zostało nic innego jak czekać, na zanurzenie się w oceanie powietrza. I choć żadna się do tego nie przyznawała, to wszystkie odczuwały niepokój. Teraz zaczynała się najmniej przyjemna część zadania.
Jeb śledził monitory. Od jakiegoś czasu miał dziwnie kwaśną minę. Nie dało się tego nie zauważyć. Bill zerknął na kumpla.
- Jeb? Co się tak krzywisz?
- Mam jakieś takie przeczucie…
- Taaaa… Wiemy o tym. I co wymyśliłeś? Może pójdziesz, wyrzucić śmieci, to ci przejdzie?
- Właśnie! Śmieci! Bob? Sprawdź protokół ZZS-2.
- Uuuu…. Mocno startujesz. Ok. Sprawdzam.
Palce zatańczyły po klawiaturze. Na monitorach zaczęły skakać kolumny cyfr i liter. Po chwili na głównym ekranie pojawiła się mapa orbitalna, poprzecinana różnymi orbitami. Jedna zrobiła się czerwona.
- Jeb… Masz tu swoje przeczucie… Zdążymy je ostrzec?
- Spróbujemy. Bill?
- „Stokrotka” zgłoś się! Powtarzam, „Stokrotka” zgłoś się!

C.D.N.

[Post scalony: [time]Sob, 26 Gru 2015, 21:14:52[/time]]
Część II

- „Stokrotka” zgłoś się! Powtarzam, „Stokrotka” zgłoś się!
Głośnik wyrwał Val z aktualnego stanu zen. Opadała właśnie spokojnie, w metalowej kapsule, niesiona tylko siłą bezwładności. Nie miała prawie kontroli nad tym procesem, mogła tylko czekać. Bardzo filozoficzne doznanie. A głośnik wszystko zepsuł.
- Tu „Stokrotka”, zgłaszam się.
- Alarm! Macie kurs kolizyjny z pozostałościami po satelicie MERV-13. Zmieńcie kurs, powtarzam zmieńcie kurs natychmiast! – A potem Jeb kiwną głową w stronę Billa. – Już!
- Zrozumiałam, zmieniam kurs za 3… 2…
Coś z ogromną siłą walnęło w kapsułę. Rozległ się potężny huk, brzegi foteli uderzyły załogantki w głowy, a widok za oknem rozmazał się. Potężne boczne przeciążenie pozbawiło je przytomności i ogarnęła je ciemność.
- Dostały! Odczyty z kapsuły wariują. Ogromna rotacja w płaszczyźnie poziomej. Uszkodzone baterie, panele nie wysyłają statusu. Może to tylko awaria, ale mogą być zniszczone. Brak odpowiedzi z kapsuły!
- Wywołuj! Bill, jakie są przeciążenia?
-Zdecydowanie za duże.
- Próbuj zmniejszyć.
- Na pewno? Mogę nie mieć kontroli…
- Faktycznie. Bob wywołuj je, mogły stracić przytomność. Trzeba je ocucić, panienki cholerne…
-To było wredne, nawet jak na ciebie.
- Dziękuję. Nie moim zadaniem jest wychować je na księżniczki! Kerbonautki muszą sobie radzić same. A teraz do roboty.
- „STOKROTKA” ODEZWIJ SIĘ! TU KSC „STOKROTKA” ODEZWIJ SIĘ!...
Val otworzyła oczy. Coś ją potwornie gniotło… Pole widzenia było zawężone i wypełnione migającymi na czerwono światełkami. Jakiś kolorowy placek wirował w polu widzenia. A potem nagle przyszło zrozumienie. Statek wiruje. Myślenie było takie ciężkie. Ale trening zrobił swoje. Co trzeba zrobić? Myśl. To jest łańcuch. Idź po jednym ogniwie, aż do końca. Statek wiruje, nie możecie działać. Statek musi być stabilny. Ręka z wysiłkiem pokonuje przeciążenie. Wysuwa się ku pulpitowi, milimetr po milimetrze. Centymetr za centymetrem. Trafia. Wciska. Światło w kapsule gaśnie. Nie ten przycisk. Raz jeszcze. Jakiś głos próbuje się przebić przez otępiający mrok. Nie teraz. Naciska raz jeszcze. Światło się zapala. Przycisk obok. Wciska. Jakiś szum. Chyba koła reakcyjne. Ale wirowanie nie ustaje. Zmniejsza się. Ale za wolno. Czuje jak zaczyna znów tracić przytomność. Jeszcze jeden przycisk. Tak ciężko sięgnąć. Ostatni wysiłek. Naciska. Głośne syknięcie gazu. Coś ciska ją w drugą stronę. Traci przytomność ponownie.
- ASAS uruchomiony. Mamy potwierdzenie. RCS uruchomiony. Zwalniają!
- No proszę. Jednak coś tam potrafią. Bill? Po takim uderzeniu kapsuła nie może być w pełni sprawna. Co tam masz?
- Uszkodzone baterie. Zostało im mało energii. Może nie starczyć na powrót. Uszkodzone panele słoneczne. Ciąg silnika zmniejszony. Uszkodzenia strukturalne kapsuły, ale jest szczelna. I najciekawsze… Osłona ablacyjna odpadła.
- No to teraz jest ciekawie. Co możemy zrobić?
- Jako centrum? Tylko podpowiadać. Nie ma szans na przejęcie kontroli nad kapsułą i zdalne kierowanie nie jest możliwe.
- Bob? Odpowiedziały?
- Jeszcze nie. Kapsuła wytraca ruch wirowy, ale zużywają sporo paliwa do RCS i prądu. A nie mają tego za wiele. Po uderzeniu straciły trochę prędkości. PER spadł niebezpiecznie nisko. Powrót będzie ryzykowny.
- Muszą odpowiedzieć. Wołaj je dalej.
- „STOKROTKA” ODEZWIJ SIĘ! TU KSC „STOKROTKA” ODEZWIJ SIĘ!...
Val otworzyła oczy. Przygniatający ciężar znacznie ustąpił. Zamrugała i wciągnęła powietrze do płuc. Trochę lepiej. Potrząsnęła głową. Wróciła do siebie. Zaskoczony wzrok przesuwa się po świecącym na czerwono panelu kontrolnym. Horyzont wiruje. I ten natarczywy głos.
- „STOKROTKA” ODEZWIJ SIĘ! TU KSC „STOKROTKA” ODEZWIJ SIĘ!...
Val sięga do mikrofonu.
- Tak… Zgłaszamy się.
Chwila ciszy.
- Dzięki Bogu i wszystkim diabłom naraz, co się z wami dzieje? Podajcie status!
Val patrzy na przyrządy i chce odpowiedzieć, ale wtedy uświadamia sobie, że jest coś ważniejszego. Patrzy na boki. Dziewczyny leżą bezwładnie w fotelach.
- Anna? Debbie? Co z wami? Anna!
Kuksaniec w bok i potrząsanie. Anna się poruszyła.
- Jeszcze minutkę mamo…
Val oddycha z ulgą. Teraz Debbie. Ona też się zaczyna poruszać. Żyją.
- Zgłaszam status. Stan załogi sto procent. Nie ma rannych.
- Świetnie. A co ze statkiem?
- Sprawdzamy. Zgłoszę się za moment. Anna! Obudź się! Debbie, do cholery! Pączki przywieźli! Rusz dupę i wstawaj!
Statek prawie się ustabilizował. Val wyłączyła RCS. Jeszcze chwila i statek nieruchomieje.
Anna dochodzi do siebie, jako pierwsza. Chciała przetrzeć twarz, ale hełm stanął na drodze. Oprzytomniała. Sięga do panelu. Patrzy na kontrolki i ekrany diagnostyczne. I czyta, co statek mówi do niej. Gula podchodzi pod gardło.
- Dziewczyny posikacie się… Prawie nie mamy paliwa do RCS. Baterie zdychają i nie starczy do pełnych manewrów. Brak ładowania. Musiałyśmy stracić panele. I najgorsze. Nie mamy osłony termicznej.
Zapada cisza. I wtedy odzywa się Debbie. Mówi wolno i spokojnie, zrezygnowanym tonem.
- Właściwie to się posramy. Orbita się zmieniła. Jesteśmy na kursie kolizyjnym z planetą. Nie zdołamy wyhamować. Uderzymy w ziemię z prędkością ponad trzysta kilometrów na godzinę. Jeśli przetrwamy przejście przez atmosferę. Bez osłony… Nie mamy szans.
Val przymknęła oczy. A potem sięgnęła po mikrofon. Mówiła spokojnym i rzeczowym tonem. A potem, poprosiła o instrukcję. O dziwo Jeb odezwał się szybko.
- Zrozumieliśmy, „Stokrotka”, Jest jeszcze szansa. Musicie w pierwsz…
W kapsule nagle coś błysnęło i, z jakiegoś panelu sypnęły się iskry i zapadła cisza.
Anna rzuciła się dosłownie na panel diagnostyczny.
- Radio padło.
- Możesz naprawić?
- Tak… Mając jakieś dwie godziny i części zamienne.
- A my ile mamy?
Debbie pomruczała coś pod nosem podliczając.
- Od tej pory? Jakieś pięć minut do wejścia w atmosferę.

Bob. Oderwał rękę od przycisków.
- Niestety. Nie słyszą nas. Radio im padło. Na amen.
- No są same, a my możemy tylko patrzeć.
Nieoczekiwanie odezwał się Jeb.
- Stawiam stówę, że wyjdą z tego.
- Przyjmuję. Stówa, że zginął w czasie zejścia. – Bill był bardziej sceptyczny.
- A ja, że rozbiją się na ziemi. Stówa. – Bob podał rękę. Jeb przeciął zakłady.
- Czas na finał.

Val gorączkowo myślała. Szukała natchnienia w panelu kontrolnym i delikatnie przygryzała wargi.
- Właściwie nasz problem to tylko prędkość. Lecimy stabilnie, tylko parametry wejścia są… niesprzyjające.
- Niesprzyjające? Są kompletnie porypane! – Anna w chwilach zdenerwowania nie pilnowała manier językowych. – Ale to nie jest jedyny problem. Kurs korygujemy tylko przy pomocy żyroskopu, a ten potrzebuje prądu. Prądu mamy za mało. I nie ma skąd go wziąć. Panele poszły w… Same wiecie, w co. Jesteśmy po prostu w żółtej dupie.
- Ale możemy manewrować? – Debbie nieśmiało wtrąciła się do rozmowy.
- Możemy, ale tylko krótko. A nawet jeśli, to w czym nam to pomoże?
- No…. Można zwiększyć opór statku, przez zmianę pozycji.
- Można, ale w dolnych warstwach atmosfery i przy niskiej prędkości. Przy tej, jaką będziemy miały, upiecze nas na skwarki, nim dolecimy tak by móc hamować.
- Tak! Właśnie na skwarki! Bez osłony guzik zrobimy! – Anna znów nastawiła się pesymistycznie.
- Czyli krótko – Val usiłowała podsumować burzę mózgów. – By wylądować, musimy wyhamować. Brakuje nam na to paliwa. Można hamować w dolnej warstwie atmosfery, ale wymaga to prądu do manewrowania, którego nam brakuje. By tam jednak dolecieć, potrzebujemy osłony termicznej. Mylę się?
- Niestety nie.
- Czyli statek spłonie?
- Pewne jak śmierć i podatki.
- Zatem nie musimy ratować statku?
Debbie zrobiła się w tym momencie żółta na twarzy, słuchając tej rozmowy.
- Musimy! Bo zginiemy razem z nim!
- To ratujemy statek czy siebie?
- A jest jakaś różnica?
- Generalnie tak.
- To nas oświeć, pani pilot!
- Możemy… Możemy poświęcić statek, by ratować siebie!
- Hę? A niby jak chcesz to zrobić?
- Mam pomysł… Z gatunku tych, które się albo udają, albo nie.
- Gadaj!
- Myślę, że nie chcesz wiedzieć. To zdecydowanie zły pomysł.
- Wysokość... – Głosik Debbie był cichutki.
- Chcę wiedzieć! Gadaj, albo cię uduszę!
- Wysokość...
- Sama chciałaś. Zrobimy…
- WYSOKOŚĆ IDIOTKI!!!! – Debbie się rozdarła na pełny zakres swojego altu.
Anna i Val spojrzały na przyrządy. Na ich oczach siódemka z zerami na wysokościomierzu, zmieniła się na szóstkę i zestaw dziewiątek. Kapsuła zanurzyła się w atmosferze.
- Cholera! Nie ma czasu!  - Val jakoś się otrząsnęła. – Jak macie lepszy pomysł to mówcie, bo ja zaczynam.
- Dobra. W Twoje ręce oddaję ducha mego.
- I mego.
- W porządku. Róbcie to co mówię. I Nie krzyczcie za głośno.
- Dobra. Robimy co mówisz.
- Nawet jak to będzie głupie?
- Nawet wtedy.
Val kiwnęła głową i utkwiła wzrok w przyrządach.
- To zaczynamy. Odpal silnik, ciąg ekonomiczny.
- Ale to nas jeszcze przyśpieszy!
- Rób co mówię.
- Odwrócisz statek?
- Właśnie to robię.
- Zaraz co ty… O Cholera! Rozumiem! Ale to załatwi jeden problem!
Anna szybko przeleciała palcami po klawiszach, ustawiła ciąg na optymalną wartość i spojrzała na Val.
- Załatwione. Faktycznie, o tym zapomniałam.
- Co wy robicie? – Debbie się chyba zgubiła. Anna wyręczyła Val.
- Ładujemy baterie. Silnik ma alternator. Na ciągu ekonomicznym wciśnie nam do baterii trochę prądu.
- I to pomoże?
- Nie, bo mamy za mało paliwa.
- Och…
- Val? A co z osłoną?
- Mamy zbiornik ładunkowy. Osłoni nas.
- Zwariowałaś! Tam zostały resztki paliwa! Wybuchnie!
- Dobrze. Wybuch nas trochę spowolni.
- Wariatka!
- Pilnuj ładowania!.
- Paliwo się skończy za dziesięć sekund.
- Będzie dość energii?
- Minimum do utrzymania kierunku.
- To wyłącz sterowanie.
- Zwariowałaś?!
- Oszczędzimy prąd.
- Ale i tak zwariowałaś!
- Podobno piloci KSC tak mają. Nie przejmuj się.
Anna głośno westchnęła. Miało to wyrażać zapewne jej dezaprobatę. Ale zajęła się silnikiem.
- Koniec paliwa, za 5… 4… 3… 2… 1… i… Silnik stanął. Nie mamy paliwa.
Val zerknęła na przyrządy.
- Zaczynamy schodzić w gęste powietrze. Włącz na moment ASAS.
Chwilę później Val, z zaciętą miną odwróciła cały statek przodem do kierunku lotu.  Na znak, ASAS znów został wyłączony.
- Co teraz?
- Czekamy na światełko w tunelu.
- Porypało cię?
- Anna, robisz się monotematyczna.
- Ej! – Debbie zwróciła na siebie uwagę. – Patrzcie!.
I wskazała za okno. A tam, zaraz za szybą ochronną, zaczęły się pokazywać pierwsze języki plazmy.
Anna nerwowo przesuwała panele informacyjne na monitorach. Val, ze skupioną miną trzymała ster i wpatrywała się w sztuczny horyzont. Pilnowała by statek utrzymał właściwy kurs, a pusty zbiornik przejął całą energię, z jaką masa wraku, wpychała go w atmosferę. Trzeba było posłużyć się nim jak tarczą i schować resztę pojazdu w strefie „cienia”. Debbie zajęła się monitorowaniem orbity.
- Niesie nas nad ocean, ale jak stracimy prędkość, trafimy na ziemię.
- Pilnuj. Nie chcę wpaść na jakieś drzewo.
- Jest szansa na odzyskanie łączności?
- Teraz i tak nic to nie da. Plazma odcina fale.
- Ale po wylądowaniu dobrze byłoby zadzwonić do domu.
- Jeśli wylądujemy, to po prostu naprawię radio. Będzie na to czas.
- Trzymam cię za słowo.
Statek opadał. Plazma wokół niego gęstniała i rozgrzewała się. Zaczęły słyszeć narastający szum, a potem huk, powietrza uderzającego w pojazd i rozrywanego prowizoryczną tarczą.
- Temperatura zbiornika ładunkowego rośnie. – Annie lekko zawahał się głos.
- Wytrzyma?
- W tym tempie… Nie. To nie jest osłona. To tylko aluminiowa puszka. Stopi się bardzo szybko. Już ma temperaturę krytyczną.
- Uprzeć mnie przed przepaleniem.
- W takim razie… Uprzedzam. Zbiornik osiągnął temperaturę topnienia. Jeszcze trzyma tylko izolacja wewnętrzna. Jak tylko się przepali…
Anna nie dokończyła. Pojazdem szarpnęło, jakby ktoś mu przywalił kosmicznego kopa. Potworny huk Zalał kokpit, a przez szyby wpadło jaskrawe światło eksplozji.
Val na moment straciła przytomność. Dziewczyny pewnie też. Ocknęła się i poczuła gorąco. W Kapsule zrobiło się naprawdę ciepło. Półprzytomnie sprawdziła kurs. Opadały dziobem do przodu. Wysokość nadal była spora. Musiała stracić najwyżej parę sekund. Kilka następnych minęło na czekanie aż dzwonienie w uszach ustanie.
- … ewa się! – Głos Anny w końcu dotarł.
- Co?
- Przegrzewa się kapsuła! Straciłyśmy osłonę! Spalimy się!
- Nie… Nie pozwolę…. Włącz ASAS.
- To nic nie da! Nie mamy już osłony!
- Mamy… Mamy silnik i zbiornik marszowy.
- Co? Ale to prawie nasz cały statek!
- Wolisz się usmażyć?
- Nie… Ale… Dobrze. Masz ASAS.
Val spróbowała obrócić statek tyłem do przodu. Kapsuła uniosła trochę dziób, ale zaraz pęd powietrza ściągnął ją w dół.
- Widzisz? Nie Da się!
- Mi się uda. Jak się temu J.K. udało, to i mi się uda?
- Ale on jest farciarz i wariat!
- A ja jestem wariatka. Patrz.
I Val ściągnęła joystick. Kapsuła ponownie doszła do pewnego kąta i zatrzymała się a potem zaczęła wracać. Val rozmyślnie pchnęła drążek. Kapsuła poleciała w dół, aż żołądki podeszły im do gardeł. W pewnym momencie znów się zatrzymała, lecz trochę dalej. Val znów ściągnęła drążek. I jeszcze raz. I Jeszcze raz. Kapsuła zaczęła się miotać w górę i w dół i w pewnym momencie jakby stanęła pionowo, zatrzymała się i … zaczęła lecieć dalej. Przez moment ryk powietrza był ogłuszający, a potem coś cisnęło kapsułę w tył. Val puściła joystick. Kapsuła przez chwilę się pobujała i znieruchomiała. Zrobiło się nieco chłodniej, ale potrzeba było czasu nim temperatura spadnie.
- Łał… - Debbie wyraziła podziw. – Faktycznie ci się udało, choć mało nie wyrzygałam żołądka.
- Pilnuj trajektorii. Anna? Jak tam nasza „tarcza”.
- Grzeje się. Ale wolniej.
- Silnik wytrzymuje większe temperatury. Uda się.
- Ale jest chłodzony paliwem! Bez chłodzenia się stopi tak samo.
- Nieważne. Ma wytrzymać tylko dość, by nas nie upiekło. Właśnie? Jak z prędkością?
- Nadal za wysoka. Tracimy ją za wolno.
- Myśl… Myśl… - Val nerwowo szeptała pod nosem.
A statek spadał, otoczony obłokiem płonącej plazmy. Silnik przejmujący na siebie rolę tarana zaczął się robić czerwony. Załogantki tego niestety nie mogły widzieć. Dostawały tylko informacje o temperaturze. A ta rosła i rosła. Atmosfera gęstniała. Huk opływającego powietrza narastał. Statek zaczął jednak zwalniać. Z każdym metrem w głąb atmosfery, zwiększał się opór. Debbie ciągle monitorowała zmieniającą się trajektorię.
- Dziewczyny! Trajektoria się skróciła. Nie dolecimy do oceanu. Niesie nas prosto na grzbiety górskie.
- A jak wyhamujemy bardziej?
- Musiałybyśmy wyhamować o wiele, wiele bardziej. To Apatałachy. Szerokie pasmo. Sporo wysokich grani i skalnych szczytów. Ewentualne lądowanie, będzie niebezpieczne. Nawet na spadochronie.
- Będziemy się martwić jak dolecimy. Anna? Co z naszą „tarczą”?
- Niedobrze. Osiągnął temperaturę krytyczną. Topi się.
- Jak długo wytrzyma?
- Parę sekund? Mocowania właśnie puszczają.
Dla potwierdzenia tych słów, statkiem coś silnie szarpnęło.
- No i się urwał. Teraz zbiornik paliwa zaczyna się rozpadać.
- Wytrzyma dłużej niż poprzedni?
- Nie. Zbyt duża prędkość. Większa energia. Zaraz eksploduje.
- Czyli zostanie nam tylko kontener zasilający?
- Dokładnie.
Anna się nie pomyliła, Po chwili potworna eksplozja oznajmiła przepalenie się zbiornika paliwa. Resztki oparów rozerwały zbiornik na kawałeczki.
- Anna! Włącz ASAS.
- Włączony. Co planujesz?
- Przechylę go lekko. Pod kątem będzie większa powierzchnia oporu.
- Wystawisz kapsułę na strumień plazmy! Upieczesz nas!
- Nie. Zapominasz o cieniu aerodynamicznym. Przytrzymam kapsułę tak, by ścianą była minimalnie poniżej strumienia gorących gazów. Zwiększymy powierzchnię i będziemy chłodzić kapsułę.
- Obyś się nie myliła.
- Debbie, co z nasza trajektorią?
- Skraca się, powoli. Bardzo powoli.
Val zaczęła się pocić. Strumień powietrza usiłował obrócić resztki statku zgodnie z prawami aerodynamiki. Utrzymanie kapsuły pod tym kątem kosztowało ją mnóstwo wysiłku. I pożerało sporo z niewielkich zasobów akumulatorów.
- Val? Zostało nam czterdzieści procent energii.
- Trudno. Nie ma innej rady.
Kapsułą nagle szarpnęło. Jakby coś ją złapało i wyhamowało. Val na moment straciła kontrolę i kapsuła powróciła do neutralnej pozycji. Przywrócenie pozycji kosztowało ją sporo nerwów i siły. Debbie szybko zweryfikowała zjawisko.
- Weszliśmy w dolne warstwy atmosfery! Wysokość dwanaście tysięcy! Prędkość spada gwałtownie! Plazma zanika!
- Temperatura spada! Udało się! – Anna nagle nabrała optymizmu.
- Jeszcze nie. Idę na całość. – Valentina ściągnęła mocniej drążek. Kapsuła z trudem obróciła się niemal prostopadle do kierunku opadania. Huk powietrza stała się ogłuszający.
- Prędkość spada! Nie wiele brakuje do lądowania przed górami!
- Kończy się energia! Dziesięć procent i szybko spada!
- Damy radę… Damy radę… - Val mamrotała mantrę desperatek.
Niestety, po chwili akumulatory powiedziały dość i odcięły zasilanie ASAS. Kapsuła szarpnęła się po raz ostatni. Pęd powietrza ustawił ją w pozycji neutralnej, co było poprzedzone dzikim wierzgnięciem i sporym wzrostem przeciążenia.
- Koniec…. Teraz możemy tylko spadać. – Debbie miała w głosie tylko desperację. Val puściła drążek sterowy. I tak przestał reagować. Wlepiła oczy w ekran parametrów lotu. Wysokość spadała dość szybko.  Prędkość, niestety za wolno. I jak to bywa w takich chwilach, wpadła na desperacki pomysł.
- Anna! Odpalamy spadochron!
- Przy tej prędkości? Rozerwie spadochrony na strzępy!
- To odpal jeden spadochron!
- Nie da się! Są połączone! Odpalają się wspólnie!
- To coś wykombinuj! To nasza ostatnia szansa. Poświęcimy jeden spadochron. Wyhamuje nas przynajmniej trochę. Może wystarczająco by drugi wytrzymał!
- Jeden to za mało! Do lądowania potrzeba dwóch!
- Idiotka! Straciłyśmy trzy czwarte masy! Jeden wystarczy.
- Faktycznie. Daj mi minutkę.
Val zerknęła na liczniki.
- Masz piętnaście sekund.
Anna jęknęła i zaczęła bębnić w klawisze. Wysokościomierz miał coraz mniej cyfr. Prędkościomierze, dla odmiany, za dużo.
- Dziesięć sekund.
- Robię co mogę.
- Pięć sekund…
- Zamknij się… Mam! Odpalam!
Rozległo się pufnięcie i szum wyciąganego spadochronu. A potem pęd powietrza rozciągnął czaszę.
Jakby ktoś kopnął kapsułę. Załogantki dosłownie walnęły hełmami w konsole. Rozległ się potężny huk i kapsuła się uspokoiła.
- Zerwało spadochron!
- Debbie?
- Zwolniłyśmy. Chyba się uda. Ale ledwo, ledwo. O Święci Pańscy! Tysiąc metrów do ziemi!
Val zerknęła na wysokościomierz radarowy. Do tej pory ignorowany. Wskazówka leciała w dół jak opętana.
- Anna, na mój znak, rzucaj drugi spadochron… 4… 3… 2… - wpatrywała się w spadający licznik prędkości – … 1… RZUCAJ!
Anna uwolniła nerwowo spadochron. Zdążyła tylko zerknąć na wskaźniki obciążenia. W chwili wyrzutu zmieniły się z czerwonych na żółte… Nie ma gwarancji, że wytrzymają. Czyste ryzyko. Ogromne przeciążenie cisnęło je znów na konsole. Spadochron się wypełnił się powietrzem. Kapsuła wyhamowała jakby trafiła w basen z budyniem. Prędkościomierz spadł ze wskazaniami do niesamowicie niskiej wartości. Ale tylko na chwilę. Silne uderzenie w spód kapsuły. Kontener z przyrządami zniknął z paneli diagnostycznych. Pewnie zgniotło go jak puszkę. Zapadła cisza a kapsuła znieruchomiała. Z cichym trzaskiem ładunku pirotechnicznego, spadochron został odstrzelony.
Dziewczyny spojrzały na siebie.
- Żyjemy! O cholera! Żyjemy!
- HAHAHAHAHA!!!!
- Dziewczyny…
- Idę dziś na zakupy!
- A ja się upić!
- Dziewczyny…
- Co?
- Co?
- Kapsuła się wywraca. Wylądowałyśmy na stoku…
Jakby na magiczne zaklęcie, kapsuła zaczęła się obracać. Przechyliła się, a potem zaczęła wirować. Coraz szybciej i szybciej… W środku rozległ się wysoki pisk przerażonych dziewczyn.
W końcu zapadła ciemność. Nie wiedziały ile czasu siedzą w ciemnościach.
W końcu rozległ się szczęk, luk kapsuły zniknął i do środka wpadło jaskrawe światło.
- Dobra dziewczyny! Wychodzić!
Nim zdołały się ruszyć, kapsuła drgnęła i wróciła do normalnej pozycji. W luku pojawiła się głowa Jebediaha.
- No co jest! Odpinać pasy i wychodzić! Nie mamy całego dnia.
Val spojrzała na niego dziwnie.
- U..u…udało się?
- Udało? – Jeb był zdziwiony. – Oczywiście, że nie. Straciłyście statek, aparaturę pomiarową i spadłyście na środek gór, a kapsuła wpadła w przepaść i jesteście martwe.
- To znaczy… Jesteśmy w niebie?
- W Niebie? – Jeb zamrugał zdziwiony. – Faktycznie Bill przesadził. Nie. Jesteście w kabinie naszego najnowszego symulatora i oblałyście test awaryjnego zejścia z orbity.  Bill przywróć zasilanie. – Światło w kapsule zapaliło się. Wskaźniki zrobiły się znów zielone i pełne. Potem pokazał jeden palec.
- Raz. Zapomniałyście o awaryjnym module łączności z anteną dostosowaną do pracy pod obciążeniem aerodynamicznym.
- Dwa. Zbyt długo zajęło wam ustabilizowanie pozycji. –kolejny palec pokazał się w górze.
- Trzy, zapomniałyście o możliwości odstrzelenia kapsuły od statku. Kapsuła ma własną powłokę ochronną. Mniejsza masa wytraciłaby energię dużo szybciej w atmosferze. Zaczęłyście hamowanie zbyt szybko i w rezultacie zamiast na ocean, spadłyście na góry. Zabrało wam to dobre cztery kilometry wysokości. Słowem, oblałyście test, ja przegrałem zakład, a chłopaki mają radochę. Plus za pomysł wykorzystania elementów statku jako osłony termicznej. A teraz wyłazić. Dwadzieścia minut przerwy i powtórka misji od samego początku. Od razu zapowiadam, scenariusz będzie inny. Do końca dnia, zrobimy jeszcze ze trzy takie loty. A do waszego okna startowego, został tydzień i będziemy ćwiczyć bardzo intensywnie. Nie pozwolę, by moje podopieczne poleciały nieprzygotowane. To by położyło cień na mojej reputacji instruktora. Wyłazić!
Odpowiedzią był zbiory jęk protestu. Ale Jebediah się tym nie przejął. Symulator kosztował krocie. Pozwalał na pełne i nieograniczone obroty w każdej pozycji, zmianę pozycji we wszystkich osiach do symulacji przeciążeń, miał wbudowane ogrzewanie, symulujące rozgrzewanie kapsuły, był podłączony do ogromnej lodówki by symulować wychładzanie, o efektach dźwiękowych i wizualnych nie mówiąc. Zbudowano go w oparciu o jego własne doświadczenia. Ciągle pamiętał tamten lot, gdy odpalał spadochrony przy zbyt wysokiej prędkości do nagrań dźwięków. Bill nawet zainstalował ładunki pirotechniczne by udawały zwarcia w instalacji. Słowem najlepsze, co można było zbudować. Przygotuje te dziewczyny tak, że będą najlepszymi kerbonautkami w historii. W końcu… o własną reputację trzeba dbać. Nawet jako instruktor.

Bill przygotował symulator do kolejnego uruchomienia.
- Jeb? Jaki scenariusz tym razem?
- Żaden. Tym razem normalny lot i lądowanie.
- Hę?
- Zaskoczymy je. Będą czekały na kolejną awarię. Zaskoczymy je. Chcę zobaczyć jak działają w stresie.
I Chłopaki uśmiechnęli się do siebie cwaniacko.

THE END

4
Dyskusje na dowolne tematy / Bójcie się...
« dnia: Nie, 13 Gru 2015, 01:00:10 »
Nic nie chcę mówić, ale... Jest 13 grudnia, niedziela.
A wiem, z pewnego źródła, że nie będzie Teleranka w telewizji.
Zostaliście ostrzeżeni - szykujcie się.
Tak więc - zasuwać po mąkę, cukier i spirytus i zrobić zapas papieru toaletowego. ;)

5
Małe opowiadanko, jakie popełniłem jakiś czas temu. Miłego czytania.

Zemsta Czarnego Pytona


Rozdział I

Jimmy siedział w fotelu i patrzył z rozleniwioną miną na pędzące za szybą światełka. Pulpit sterowniczy jego ”siódemki” jarzył się błękitnym światłem. Sam wymieniał podświetlenie na emiterach holo. Na centralnym obrazie skanera widać było równy rządek kwadracików. To reszta konwoju podążała karnie w szyku. Trzy Lakony i trzy myśliwce eskorty, najęte przez armatora. Ostatnio okolica nie była spokojna. Piraci bywali aktywni, statki znikały. Ale duży konwój z eskortą nie miał powodu do obaw. Tym bardziej iż lecieli „ na speedzie” jak nazywano tryb podróżny FSD, w jego kompanii. Piraci mogli się tylko przyglądać mknącym światełkom, otoczonych podprzestrzennymi bąblami. Jeszcze tylko dwieście sekund świetlnych z hakiem i dolecą do celu. Potem wyładunek, zgarnięcie kasy, zakup towaru i skok do następnego systemu. Typowe życie handlarza.
Ziewną i przeciagnął się w fotelu. Delikatne drżenie przeleciało przez statek. Jakaś wibracja. Jimmy zamrugał zaskoczony i rozejrzał się. Co to było? Jakaś awaria? Wtedy statek zwariował. Jimmiego cisnęło w fotel i tylko pasy uratowały go od polecenia na ścianę kabiny. HUD rozpłysnął alarmowymi światełkami. Obraz za oknem nagle się zmienił. Światełka otoczyły statek i zaczeły wariować za oknem.
- Wyłączenie awaryjne napędu. Utrzymaj kurs ucieczkowy. Uwaga. Zagrożenie wyjścia z podprzestrzeni.
Słodki głos „Alice”, pokładowej SI, nie pasował do sytuacji. Ale komputer zapalił na wyświetlaczu kurs, jaki należało utrzymać. A to już rola dla pilota. Jimmy złapał za ster i spróbował naprowadzić statek na kurs. Ale „Lakon T-7” to nie myśliwiec.  Wyładowana, ociężała krowa. Kurs uciekał coraz bardziej za HUD i nie dawało się ustawić okrętu. I nagle wszystko się skończyło. Zapanowała cisza, a po chwili rozległ się dźwięk silników plazmowych, nabierających mocy. Lakon wyszedł ze „speeda”.
Pilot zerknął na skaner. To co go ucieszyło, to widok nieco nierównego rządku konwoju. A więc to nie awaria tylko jego statku. Przynajmniej tyle.
- Ej! Tu jedynka. Wszyscy cali? Czy ktoś potrzebuje pomocy?
Piloci pozostałych statków zgłaszali się potwierdzając obecność i brak stłuczonych tyłków. Wszyscy poza jednym.
- Eskorta? Dlaczego dwójka nie odpowiada?
Rozległ się silnie akceptowalny głos pilota Cobry.
- Dwójka się utrzymała na kursie i poleciała dalej. Niedługo powinien zawrócić.
- Jak zawrócić? Przecież widzę, że są wszyscy! Skaner nie kłamie.
- A faktycznie. Ale zaraz... To nie jest dwój....
Dalsza komunikacja utonęła w nagłym trzasku. Jeden z kwadracików na skanerze zniknął. „Alice” zaś wypowiedziała złowróżbny komunikat.
- Uwaga. Zniszczono statek sojuszniczy.
Jeden z kwadratów na skanerze stał się nagle czerwonym trójkątem.
- Piloci zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego.
- Atakują nas!
- Zginiemy!
- Idioci! Włączcie osłony!
- Uruchomić obronę aktywną.
- Złapcie go na cel...
Jimmy zaznaczył czerwony trójkąt i oblał go zimny pot.

Statek - Python
Pilot - Unknow
Stopień - Unknow
Status - Unknow


Co za idiota porywa się w jednym stateczku na cały konwój? Przecież nie ma szans! Zaraz wezwą pomoc. Uruchomią obronę, a potem.
- Statek pod ostrzałem. – poinformowała usłużnie „Alice” – wyłączenie osłon.
- Widzę do cholery! Zamknij się!
- Polecenie niezgodne, odmowa wykonania.
Jimmy spojrzał na skaner i zdębiał. Wokół ich stateczków pojawiały się nowe światełka. Białe. Otaczały cały konwój i zbliżały się szybko. Patrzył jak ostatni Sidewinder eskorty znika z ekranu. Słyszał jak kumple krzyczą. Światełka dogoniły jego statek. Trzy potężne ciosy uderzyły w burtę. Poczuł swąd spalenizny.
- Silniki uszkodzone. Dystrybucja mocy wyłączona, napęd główny uszkodzony, osłony uszkodzone.
Jimmy nie słuchał „Alice”. Patrzył się przez popękane okno. Ogromny Python przeleciał przed nosem statku i ustawił się naprzeciwko jego Lakona. Dziobem w dziób. Patrzył na przeraźliwie czarny, matowy pancerz z wielką trupią główkę namalowaną na dziobie. Patrzył jak od kadłuba Pythona odrywają się dwie rakiety i pędzą prosto w jego stronę. Sekundę później jego świat rozjarzył ognisty błysk i trzask pękającego szkła kokpitu. Wszystko przy wtórze głosu „Alice”.
- Reaktor uszk.....

Rozdział II

Stacja z daleka wabiła światełkami. Dla wymęczonego pilota w małym myśliwcu, to coś więcej niż tylko przystanek w niegościnnym kosmosie. To obietnica odpoczynku, zabawy i okazji do podreperowania budżetu. Komandor Sanders widział taki widok już tysiące razy w życiu. I zawsze to był miły widok. Uśmiechnął się pod nosem i wypuścił kłąb wonnego dymu z mocno wypalonego już cygara w ustach. Zwolnił trochę, żeby nie budzić paniki w licznych tu przedstawicielach prawa i kontroli lotów. Sięgnął do komunikatora i ustawił go na stację.
- Halo, kontrola Portu Zanziego. „Eagle” DWZ siedem, osiem, pięć, cztery  prosi o pozwolenie na lądowanie. Podejście z sektora sto osiemdziesiąt dziewięć, zero sześćdziesiąt dwa.
- Witaj w Porcie Zanziego. Masz zezwolenie na lądowanie. Dok numer dziewiętnaście.
- Dziękuję, kontrola, bez odbioru.
Dalszy lot był już rutyną. Przelot przez śluzę i dokowanie. Dla wysłużonego myśliwca klasy „Eagle” nie był to żaden wyczyn. Wreszcie magtrapy złapały okręt i ściągnęły w dół. Koła dotknęły powierzchni doku. 
- Wyłączenie silników, dokowanie zakończone – Nudny głos Si odezwał się po raz kolejny.
Szybki kontakt z siecią stacji i automat opuścił statek do hangaru. Sanders wyłączył zasilanie i wywlókł się z kabiny i ciężko stanął na płycie lądowiska. Więcej czasu w życiu  spędził w nieważkości kosmosu, niż pod grawitacją, choćby sztuczną. Ale mimo wszystko ustał i głąboko wciągnął powietrze przesycone silną wonią chemikaliów i smarów.
- Ech... czuję się jak w domu.
Ruszył do wyjścia z hangaru. Zostawiając za sobą chmurki tytoniowego dymka z krótkiego cygara. Szybko znalazł się na pasażu lądowiska. Trzeba przyznać, że umieli tu zadbać o klienta. Nie zdążył unieść reki, a elektryczna taksówka zatrzymała mu się niemal pod nogami.
- Szanowny pan sobie życzy?
Taksówkarz wyglądał na spoko gościa. Sanders wzruszył ramionami i podszedł bliżej.
- Przyleciałem po dwóch tygodniach w kosmosie. Wiesz o czym marzy każdy pilot po dwóch tygodniach w kosmosie?
- No pewnie! Najlepszy lokal polecę. „U Jenny”. Będzie pan zadowolony.
- No to dawaj.
Wsiadł do taksówki i ruszyli.
- Szanowny pan z daleka?
- Owszem.
- Interesy czy przyjemność.
- Dla mnie interesy to przyjemność.
- Rozumiem. Czyli nie wybiera się pan na planetę? Mamy naprawdę wiele atrakcji.
- Najbardziej mnie interesuje „U Jenny”, a potem gdzie ktoś bystry może znaleźć kogoś z potrzebami i pieniędzmi.
- Eeee.... Bez obrazy, ale wy piloci wszyscy tacy sami. Nic tylko to latanie i latanie. A przy okazji tytoń jest u nas zakazany.
- Lubimy też strzelać. I jak się nie zamkniesz...
- Dobra, dobra, szefie. Jesteśmy. Osiem kredytów.
Sanders spojrzał na taksówkarza.
- Za tyle to powinieneś mi buty wylizać i jeszcze przywieźć tę Jenny do mojego hangaru.
- To za dwanaście. A Za kurs osiem. Niestety – inflacja.
Sanders z ociąganiem wyciągnął kartę i zapłacił taksówkarzowi.
Wysiadł i udał się wprost do lokalu. Zaskoczył go przyjemnie kameralny wystrój. Było właściwie pusto. Szybko dostrzegł kobietę za kontuarem. Oblizał się i zdusił cygaro w pobliskiej popielniczce. Widać iż właścicielka znała zwyczaje pilotów i ich podejście do przepisów lokalnych.
- W czym mogę służyć?
Sanders rozejrzał się po galerii holozdjęć z ofertą lokalu.
- Poproszę – Jajecznicę z naturalnych jajek, ze szczypiorkiem hydroponicznym, zupę La Revele, Stek z prażonką lukańską i na deser lody wernomalowe i lampkę likieru optimiańskiego.
Uśmiechnął się do Jenny. Nareszcie, po tygodniach żarcia tych cholernych suchych racji, zje porządny obiad.
Najedzony pilot to szczęśliwy pilot. Ale jeszcze szczęśliwszy będzie jak zarobi wreszcie kasę. W portfelu już niewiele zostało. A jeszcze trzeba statek zatankować.
Przeglądał biuletyn informacyjny, ze znudzoną miną odrzucał kolejne anonse.
- Hmmm.... Potrzebny specjalista. Zerknijmy.
- Potrzebny specjalista mykonerolog do inserekcji kostroponicznej mykłaków... Nie. To nie dla mnie. Gdzie jest robota dla uczciwego pilota z małym statkiem?
- Potrzebny statek... Zobaczmy. Potrzebny transportowiec do przewozu stu ton... nie.
- Dyskretnego, zatrudnię... Niezależny finansowo, żonaty pan, pozna młodego ... Błe, wstydu nie mają.
- Potrzebna pomoc. Znów gosposia? Zobaczmy. Konsorcjum Swan March poszukuje pilota w celu odzyskania zaginionego ładunku. Informacja.... Link... Płacą dwanaście tysięcy. Dobra, zadzwońmy. Majątek to nie jest, ale na żarcie i czynsz starczy.
Odnalezienie siedziby konsorcjum nie należało do zadań trudnych. Tym bardziej, że firma swojej siedziby nie kryła przed klientami. Właściwie, to trudno było tam nie trafić. Gorzej z dostaniem się. Jakoś nie miał ochoty wzywać taksówki. A łażenie po stacji nie jest czymś, do czego uczciwy pilot się garnie. Ale albo to, albo taksówka.
Spacer był nieco męczący, ale teraz stał tuż przed sporym biurowcem, oklejonym reklamami konsorcjum tak, że nie było widać koloru ścian.
Do tego unoszące się wszędzie drony z holoreklamami. Jakoś nie poczuł sympatii do przyszłego pracodawcy. Katem oka uchwycił jakiś ruch. Intuicja pilota podpowiedziała szybko „kłopoty”. Zerknął w bok i dojrzał dwóch gliniarzy idących w jego stronę. Nie trzeba było być detektywem, by domyślić się, o co im chodzi. Miejscowi gliniarze po prostu nie pałali miłością do przyjezdnych. Ręka z cygarem wykonała skomplikowany ruch.  Gliniarze podeszli.
- Dzień dobry. Starszy Inspektmat Horito. Poproszę kartę ID.
Jimmy sięgnął po kartę i podał z ociąganiem.
•   Hmmyy... Komandor Sanders. ID LV-IMP-143 7648 9843.
Przeczytał szybko gliniarz. Drugi szybko wbijał dane do czytnika. Spojrzał na rezultat.
- Czysty, kurcze...
Pierwszy zerknął z lekkim niesmakiem na partnera i odwrócił się do Sandersa.
- Zatrzymaliśmy pana, bo z godnie z paragrafem czterdziestym drugim ustawy o ochronie obywateli, zakazane sa wszelkie formy posiadania, używania, spożywania, handlu i hodowli wyrobów tytoniowych. Jestem zmuszony...
- Przepraszam bardzo, ale co to ma ze mną wspólnego... panie oficerze?
- Widzieliśmy jak pali pan cygaro.
- Przepraszam bardzo, ale to nie jest cygaro, tylko całkowicie legalny inhalator ekspotroniczny. Mam astmę. - Sanders uśmiechnął się rozbrajająco. Proszę, może pan sprawdzić. Mam nawet receptę...
I podał gliniarzowi elektroniczny gadżet.
Gliniarz wziął i podejrzliwie obejrzał przedmiot.
- Acha... W porządku. Przepraszamy w takim razie za kłopot. – Podał Sandersowi dokumenty i inhalator.
- Ależ nie ma sprawy. Wykonywał pan tylko swoją pracę. Miłego dnia.
Policjanci skinęli głowami i poszli. Kilka kroków dalej, odwrócili się jeszcze i popatrzyli na niego. Odmachał im z serdecznym uśmiechem. Poszli dalej.
- I po sprawie. A teraz interesy.
Skierował się do wejścia. Inhalator schował do kieszeni. W trakcie rozmowy o pracę trzeba wyglądać profesjonalnie.
Podszedł do dziewuszki w recepcji.
- Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia. – Podał szybko identyfikator anonsu.
Dziewczę, pewnie stażystka albo studentka, uśmiechnęła się sztucznym, wytrenowanym uśmiechem i sięgnęła po interkom.
- Panie kierowniku, jest tu pan... eee... – Spojrzała na Sandersa.
- Komandor Sanders.
- ... Komandors Sanders w sprawie pańskiego ogłoszenia.
Interkom zaskrzeczał coś mało zrozumiale, ale dziewuszka miała widać praktykę.
- Oczywiście, panie kierowniku.
Kliknęła coś na Interkomie,
- Arni, przyjdź szybko do recepcji, zaprowadzisz pana do pokoju sto dwanaście. – Rozłączyła interkom i wskazała na fotel przy recepcji.
- Proszę zaczekać komandorze, zaraz ktoś pana zaprowadzi do szefa.
Kierownik wyglądał dokładnie tak, jak Sanders mógł sobie wyobrażać korporacyjnego urzędasa i karierowicza. Niski, nieco korpulentny. Łysy – bo włosy aż krzyczały „sztuczne”. Do tego drogi, ale wyjątkowo mało stylowy garniturek.
- Sam pan rozumie, że sprawa jest delikatna. Rynek, akcjonariusze i tak dalej.
- Rozumiem.
- Strata konwoju H1N1 jest dla nas bolesna, ale był ubezpieczony. Jednak koniecznie musimy wiedzieć co się z nim stało. Musimy zaplanować plan przeciwdziałania takim sytuacjom.
- I mam odzyskać ładunek z konwoju? Bardzo przepraszam, ale mam za mały statek.
- Och nie, Nie ładunek. Interesują nas czarne skrzynki z naszych trzech transportowców. Mile widziana także skrzynka z któregoś okrętu eskorty.
- Rozumiem. Jest to wykonalne. Na kiedy mam dostarczyć towar i gdzie.
- Nie ma wiele czasu. Najpóźniej musimy je mieć w ciągu doby. Naszej doby, czyli dwadzieścia sześć godzin. Wystarczy, że po przylocie skontaktuje się pan z nami, tu jest numer kontaktowy, a my przyślemy dyskretnie kuriera do portu.
- Oczywiście. Ostatnia sprawa. Oferujecie dwanaście tysięcy, chciałbym zaliczkę w wysokości dziesięciu procent, na konieczne koszty, jak tankowanie i opłaty portowe.
- Nie sądzę byśmy się mogli na to zgodzić. Wielu jest oszustów i musimy być ostrożni.
Sanders wyciągnął się w fotelu i spojrzał kątem oka na kierownika.
- Proszę sprawdzić moje akta w federacji pilotów. Nie bawię się w takie naciągactwo za grosze. Uczciwie wykonuję swoją pracę i wypełniam powierzone zadania.
- Przepraszam, musiałem spróbować. – Kierownik się uśmiechnął - Sprawdziliśmy już pana i dossier robi wrażenie.
- Zatem wiecie, że nie jestem jakimś amatorem. Dziesięć procent z góry. Choć za tę obrazę powinienem podnieść cenę o dwadzieścia pięć procent. Ale jestem wyrozumiały.
- Czyli mamy wszystko załatwione i omówione. Proszę zaakceptować umowę. Zaraz przeleję na pana konto te dziesięć procent.
Pierścień stacji był rozległy. Tym razem nie miał ochoty na spacer. A karta płatnicza wydawała się przyjemnie ciężka od zakodowanych na niej kredytów. Zdecydował się na transport publiczny. Bilet kosztował tylko dwa kredyty. Kolejka była prawie pusta, ale  stawała przy każdym węźle komunikacyjnym. Czas dłużył się w niej niemiłosiernie.
Kilka przystanków od hangarów, wsiadł inny pilot. Mundurowy kombinezon z logo, tylko lekko rozpięty przy szyi, zdradzał pilota korporacji. Zawsze to jednak lepiej niż wojskowy czy gliniarz. Facet się rozejrzał po wagoniku, błysnął zębami na widok Sandersa i klepnął na siedzeniu obok.
- Jedzie do portu? – Rzucił wesoło.
Sanders w duchu wyrwał mu własnie kręgosłup i palną stary i oklepany tekst o jeżdżeniu w bok. Na głos jednak powiedział co innego.
- Tak. Kolega do pracy?
- Niestety. Żona szykuje urodziny teściowej, a szef nie dał mi wolnego. Zawsze mówiłem, że z niego równy chłop. – Pilot uśmiechnął się wesoło.
- Sanders – Wyciągną rękę.
- Bayers.
- Niech zgadnę? Transport?
- Aż tak widać? Niestety. Ale przynajmniej trasa stała, blisko domu. Płacą uczciwie i da się żyć.
- A nie lepiej byłoby na swoim?
- Latam na „Dziewiątce”, masz pan pojęcie ile trzeba by lat spłacać kredyt na takiego olbrzyma?
- O! Naprawdę? Piękna maszyna. Ja mam starego „Eagle”, utrzymanie go na chodzie to koszmar. Ale z drugiej strony, nie wiem czy bym wytrzymał taką rutynę.
- He, he. Rozumiem, dziewczyna na każdej stacji?
- Tak jakby.
- I na paru już się kolega nie chce pokazywać? He he...
Sanders uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Dojeżdżamy.


[Post scalony: [time]Sob, 24 Paź 2015, 23:11:27[/time]]
Rozdział III

Wysiedli z kolejki. Gawędzili przez chwilę. Bayers zaciągnął się cygarem ofiarowanym przez Sandersa. Na szczęście policji w okolicy nie było widać. Weszli do portu. Przy wejściu do hangarów stała grupka pilotów i się wściekała.
- Idiota!
- Co za baran!
- Kto mu dał licencję?
Okrzyki brzmiały nerwowo.
Baters dostrzegł w tłumie jakiegoś znajomego i pomachał do niego.
- Cześć Sigmunt, co jest?
- Cześć. Jakiś idiota wleciał „Anacondą” do stacji na pełnym gazie, nie wyrobił się i walną w śluzę. A potem obrócił się w poprzek i utknął. Teraz próbują go wyciągnąć.
- Nie mogła go stacja rozwalić?
- Nic by to nie dało, wrak by dalej leżał. A tak może zdoła dociągnąć do doku serwisowego. Stacja tym czasem nalbija mu co minutę karę za blokowanie wylotu.
- No tak, bogatemu wszystko wolno.
- Dobra, muszę lecieć.
Bayers spojrzał kwaśno na Sandersa.
- Widzisz pan, człowiek się stara, płaci z kolejkę, żeby wylecieć na czas, a tu takie problemy.
- Eeee... ładunek masz pan pewnie w chłodni, nie zepsuje się.
- Nie zepsuje, wieziemy trzysta ton czystego palladu z rafinerii, ale ta kutwa z księgowości płaci nam tylko za lot w kokpicie. Czekanie w hangarze to wg nich nie praca. A do tego jeszcze musimy lecieć do Flegam Post, do fabryki. Czujesz pan, trzy tysiące sekund świetlnych w jedną stronę. Tam wyładunek, znów z dwie godzinki, i dwa systemy dalej z generatorami do kopalni w Arctusie.  Same kłopoty.
- Ale nie będziesz na urodzinach teściowej.
- Co racja, to racja. Dzięki za cygaro, muszę lecieć sprawdzić statek.
Pożegnali się. Sanders wrócił do hangaru. Zatankował statek. Sprawdził systemy. W międzyczasie służbom udało się ściągnąć zawalidrogę z wylotu. Dla rozrywki przeskanował „Anacondę” i aż zagwizdał na widok kary, jaką jej pilotowi naliczyli za tę „akcję”. Ale dla faceta z takim statkiem, to pewnie tylko drobna niedogodność.
Zgłosił się do kontroli lotów i kilka minut później opuścił wylot stacji. Zauważył trzy ogromne Lakony 9, formujące konwój. Skierował się w ich stronę.  W drugim z kolej dostrzegł znajomą postać. Zwolnił i błysną światłami pozycyjnymi. Kiedy pilot Lakona spojrzał na niego, pomachał mu z kokpitu. Bayers odmachał w odpowiedzi.  Chwilę później „Eagle” wszedł w „speeda”.
FSD wył dobrze znaną muzyką. Delikatne iskierki tunelu Super Cruise przemykały za oknami kokpitu. Sanders ustawił kurs na niedużego gazowego giganta, w pobliżu którego pierścieni spodziewał się znaleźć swój cel. Dystans był spory, ale bez przesady. Cygaro pomału dopalało się. Zaciągnął się po raz ostatni i zgasił je w popielniczce. Na skanerze dalekiego zasięgu widział kilka ikonek innych statków pędzących przez przestrzeń systemu. Zapanował błogi spokój, który tak uwielbiał.
A potem wszystko się posypało. Przeciążenie pchnęło go do przodu. Alarm rozbłysną na HUD, czerwoną poświatą. Od razu się zorientował, że dostał z interdictora. SI przerobiona ze starej, wojskowej, zareagowała błyskawicznie. Obliczyła wektor ucieczki i wyświetliła go na HUD. Skaner mierzył siłę oddziaływania. Czerwona skala rosła. Sanders przejął stery. Rutyna zadziałała. Ustawił dziód na wektor ucieczkowy i zmniejszył gaz do optymalnej wartości manewrowej. Zwinny myśliwiec nie miał kłopotu z manewrem. Oddziaływanie obcego statku zaczęło słabnąć. Skupił się na skanerze. Zaczął szukać źródła kłopotu. I dość szybko je namierzył. Spojrzał na wynik skanu. A potem, uśmiechnął się i świadomie przerwał manewr obronny. Przeciążenie znów nim majtnęło. Si ogłosiła wyłączenie napędu, a już po chwili wyszedł z podprzestrzeni. O razu otworzył luki bojowe. Na skanerze pojawiła się samotna kropka. Ustawił się na nią i wziął ją na cel.
- Skanuję – SI jak zwykle zgłosiła oczywistą oczywistość.  Sanders po raz milion któryś przysiągł sobie, że kiedyś wyłączy jej moduł głosowy.
Wynik skanowania szybko się pojawił.
Statek – “Adder”
Pilot – cmdr Wiliam Kidds.
Stopień – Niebezpieczny.
Status – Poszukiwany.
Sanders aż się uśmiechnął na ten widok. Nareszcie jakaś rozrywka. Komunikator zgłosił połączenie. Ciekawe co ma gość do powiedzenia. Wdusił przycisk. Głos był ewidentnie młody. Nawet bardzo młody.
- Mam cię na muszce. Wyrzuć cały ładunek za burtę, albo przestanę być miły.  – Głos z komunikatora starał się brzmieć stanowczo. Ale marnie mu to wychodziło. Sanders odetchnął głęboko i wdusił przycisk nadawania.
- Dwie sprawy synku. Po pierwsze co z ciebie za idiota, ze atakujesz myśliwiec, który praktycznie nie przewozi ładunku? A po drugie, co z ciebie za idiota, że atakujesz mnie, będąc poszukiwanym?
- Jestem piratem! Poddaj się lub zginiesz!.
- Synku, ja jestem pilotem z trzydziestoletnim stażem. Piętnaście lat w marynarce Federacji. Naprawdę myślisz, że się ciebie boję? Jak chcesz to pokaż co umiesz.
- No to ... Sp.[trzask komunikatora].. aj dziadu!.
Sanders się tym nie przejął. System namierzył statek młokosa i automatycznie skontaktował z bazą danych. Wyskoczyły jeszcze dwa listy gończe. Oba „poszukiwany żywy lub martwy”.
„Adder” wszedł w zasięg. Strumień pocisków z jego działek uderzył w osłony. Chwilę później impuls z lasera rozpłynął się po tarczy „Eagle”. Mimo wszystko wskaźnik poziomu osłon ściemniał nieprzyjemnie.
Sanders namierzył główny reaktor mocy „Addera” i oznaczył go jako cel. A potem dodał gazu i ruszył w stronę plującego ogniem statku. Obrócił się i ustawił statek pomiędzy liniami pocisków. Następny impuls lasera trafił osłony. Wskaźnik odległości malał. Wyłączył system asysty lotu. Obrócił statek tył naprzód i czekał. Niecałe dwie sekundy później rozpędzony „Adder” minął „Eagle”. Żmija kontra orzeł. Jaki mógł być wynik? Ustawił moc silników na optimum. Włączył asystę, a myśliwiec wyhamował i ruszył w nowym kierunku. Działka na automatycznych podstawach namierzyły cel. Wcisnął spust. Trzy linie pocisków zakończyły swój lot na osłonach „Addera”. Młody pilot próbował zawrócić, ignorując pociski. Za bardzo wierzył w moc osłon. A te topniały pod celnym i skupionym ogniem starego myśliwca. W końcu taśmy się skończyły. Działka przerwały ogień, a automat zaczął zmieniać taśmy. Ale z osłon napastnika zostało tylko wspomnienie. Pilot się zorientował, że stracił osłony i spanikował. Pewnie jego SI mu to wytłumaczyła swym sztucznym i uprzejmym głosem. Próbował się wyrwać i wywinąć, ale „Eagle” był zwinniejszy. Sanders nie z takimi przeciwnikami się już mierzył. Trzymał się za rufą „Addera” całkowicie bezpieczny przez jego uzbrojeniem. Osłony myśliwca już się odnawiały. Działka zakończyły zmianę taśm. Sanders wyciągnął cygaro i przytkną do niego zapalniczkę. Jednym okiem tylko obserwując cel.  Zaciągnął się świeżym dymem i dopiero wtedy wcisnął spust. Pociski nie napotkały już bariery. Uderzyły w korpus statku przebijały cienkie ścianki. Z „Addera” zaczęły się sypać prawdziwe wióry. Ogień skupił się na niewielkim fragmencie rufy, gdzie pod warstwą pancerza tkwił reaktor. Taśmy się prawie skończyły, gdy któryś z pocisków zakończył dzieło. Nagły błysk pochłonął niewielki stateczek. Krzyku pilota nikt nie usłyszał. „Eagle” minął rozerwany wrak i zawrócił. Wyhamował przy wraku. Wypatrywał kapsuły ratunkowej, ale nie zauważył niczego. Dopiero po chwili dostrzegł w kosmosie unoszący się kształt ciała. Zapalił reflektory. Roztrzaskana szyba hełmu mówiła wszystko. Sanders ucieszył się, że z tej odległości nie widzi twarzy.
Zgłosił walkę. System zaakceptował jej wynik. Nagroda do odebrania osobiście. Z powodu cyberprzestępczości, policja  nie przesyła danych finansowych siecią publiczną. Jak zawsze. A póki się nie zgłosi, kasa leży na koncie policji, która zgarnia odsetki. Typowe. Nagroda nie taka duża, ale choć za amunicję do działek się zwróci. Na kolację też będzie.
Zawrócił statek na kurs i uruchomił FSD. Cztery sekundy później kształt statku rozmył się i zniknął w podprzestrzeni.

Rozdział IV

„Eagle” mijał w powolnym locie, kolejne lodowe bryły. Tysiące taki unosiły się w niekończącym się tańcu wokół planety. Żadnych pożytecznych surowców. Niczego ciekawego. Tylko setki milionów lodowych skał. Radar wył co chwilę ostrzeżeniami przed kolizją. Zwinny myśliwiec omijał je jednak. Ale coraz bliżej było do ściany prawdziwej ciemności. Ogromny cień planety pochłaniał wszystko. Mimo to Sanders kierował statek wprost w nieprzenikniony mrok. Radar pracował na pełnych obrotach i co chwilę system zgłaszał niebezpieczeństwo kolizji lub niebezpiecznie bliskiego przejścia. Mimo to pomału zwiększał szybkość. Skaner milczał. Nie znajdował w okolicy żadnych statków. A przynajmniej takich, które by chciały się ujawnić. Nawet patroli policji nie było widać. Choć przecież „niebiescy” chłopcy uwielbiają takie miejsca. Pewnie coś z chromosomami, że nie lubią otwartej przestrzeni i szukają miejsc, gdzie mogą mieć choć psychiczne oparcie w obecności skał i wielkiej planety za plecami.
Poczuł znajome ssanie. Oblizał usta, a potem się poddał i wyciągnął nowe cygaro. Ustawił dziób w szczelinę między dwoma, wielkimi bryłami i puścił stery. Obcinarka jak zawsze była pod ręką. Potem gazowa zapalniczka do cygar. Model z platynową dyszą. Płomień o barwie czystego błękitu, niczym Beta Orionis znana szerzej jako Rigel, pomacał końcówkę cygara, rozżarzając ją do pięknego, pomarańczowego koloru. Aromatyczny dym wypełnił stęsknione usta. Samiriańskie „Tangrisy”. Drogie, ale wspaniałe o głębokim orzechowym posmaku, zmieniające smak trzy razy w ciągu godziny. Po prostu klasa. Wonny dym wypełnił na sekundę kokpit, a potem zniknął wessany przez system wentylacyjny. O tak, stareńki „Eagle” też uwielbiał sobie zapalić.
Świat nabrał nowych barw. Sanders położył rękę na przepustnicy i pchnął ją do przodu. Silniki przybrały na mocy. Sięgnął do panelu operatorskiego, Szybkie kliknięcie i myśliwiec zapłonął niczym choinka, kolorowymi światłami pozycyjnymi. Dwa potężne reflektory rozjarzyły przestrzeń przed pojazdem. Jeszcze chwila i ostatni promień słońca błysnął na osłonie kokpitu. Myśliwiec zanurzył się w aksamitnej ciemności. Już po chwili jednak ciemność wyraźnie zbladła. Tylko z zewnątrz cień był tak aksamitnie mroczny. Światło odbite od miliardów lodowych brył oświetlonych słońcem, odbijało się w głębi mroku. Cień jednak utrudniał nieco nawigację. Myśliwiec leciał przed siebie z optymalną prędkością manewrową. Pilot cieszył się każdą minutą tego lotu. Po kilkudziesięciu kilometrach, wrócił jednak do rzeczywistości i wyprowadził maszynę nad pierścień. Tu, lecąc ponad pasem skał i brył lodu, nie groziła mu już kolizja. Ale nadal był czujny. Szukał. W pewnym momencie ustawił przepustnicę na zero. Kilka kliknięć na panelu operatorskim i „Eagle” zniknął.
Nie dosłownie. Ale jego emisja spadła prawie do zera. Stał się kolejną, ciemną masą orbitującą wokół planety. Jedną z miliardów. Sanders zaciągnął się cygarem, czując jak zmienia smak. Orzechowy posmak zmienił się w lekko cynamonowo migdałowy. Samiriańskie drzewo sandałowe. Tak dobrze mu znany smak dawno utraconego domu. Puścił kółko z dymu, które rozbiło się na szybie kokpitu.  Czekał. W końcu skaner błysnął. Raz.
- Niezidentyfikowane źródło sygnału – AI zameldowała usłużnie.
Sanders leciutko dodał gazu. Minimalnie. Przyczajony w „zimnym” trybie, skierował statek na nowy kurs. Wprowadził go pomiędzy asteroidy. Leciał kilka ładnych minut. Podlatywał tuż do skał, mijał je blisko, ryzykując uderzenie. Niemal tuląc się. Ale się zbliżał. W końcu od celu dzieliła go tylko jedna duża skała. Przerzucił cygaro w drugi kącik ust. Czuł jak ustnik zaczyna rozmiękać od śliny.
- No to jak to mówią na Facece... Let’z Rock Baby.
I dodał gazu na maks. Przyśpieszający statek wyskoczył zza asteroidy. Wyłączył kontrolę lotu i skierował dziób na cel, a potem wcisnął turbo. „Eagle” jakby dostał kopa. Niemal zatrzymał się, a potem wystrzelił w nowym kierunku jeszcze chwila i ...
- O cholera!!!
Awaryjne hamowanie nie było przyjemne. Myśliwiec zawisł w przestrzeni, a Sanders patrzył na nieprzyjemny widok na oknem. Jego centrum zajmował wielki, czarny statek klasy „Python”. I wszystkie otwarte luki uzbrojenia celowały prosto w malutki myśliwiec Sandersa.

Rozdział V

Sanders powoli wyjął z ust cygaro i rozejrzał się. Bystre, doświadczone oczy dostrzegły inne ciemne kształty w okolicy. Ewidentnie nie mające wiele wspólnego z bryłami lodu. Tamten szpiczasty kształt to mogła być tylko zamaskowana „Anaconda”. Dwa „Vipery” wiszące wyżej i po lewej. Kolejny „Python” wysunął się zza pobliskiej bryły lodu. Tamte romboidalne plamy to niezawodne i zwinne „Sidewindery”. Dostrzegł jeszcze cztery „Cobry” i ogromny kształt „Lakona T-9”. Włączył komunikator.
- Cześć chłopcy... Poddacie się? Czy mam otworzyć ogień? – Cygaro wróciło do ust i rozjarzyło się żółtoczerwonym żarem.
- Sanders! Ty skurczybyku. Jaja dalej z czystego irydu. Co tam u ciebie? Podleciałeś naprawdę cicho. Chłopaki namierzyli ten twój złom dopiero trzy kilometry stąd.
- Uważaj, Lenny. Mówisz o moim cacuszku. Jak nie chcesz sprawdzać jak długo starczy ci powietrza w skafandrze, to nie obrażaj mojej ślicznotki.
- Wiesz, że nie mówię poważnie. Choć do dziś nie pojmuję, czemu nie kupisz w końcu czegoś lepszego. Dobra, gadaj. Co cię sprowadza?
- Interesy, dzieciaku. Jak zawsze interesy.
- Kupujesz, czy sprzedajesz?
- Zabieram. Oddasz po dobroci, czy mam...
- Tak, tak... A co takiego nam zabierzesz?
- Czarne skrzynki. Trzy dni temu skasowaliście konwój trzech „lakonów T-7” i eskortę. Właściciel się martwi o zgubę. Dobrze płaci za skrzynki z transportowców i jak się da, to za eskortę.
- A co dostaniemy w zamian?
- To co zwykle. Plotki, ploteczki, informacje użyteczne. Oczywiście, jak dostanę swój udział.
- O to się nie martw. Co masz?
- Konwój kilku „Lakonów T-9”. Wypchane po brzegi czystym palladem. Mają niewielką eskortę. Lecą właśnie do Flegam Post. Możecie ich przechwycić w ciągu najbliższej godzinki.
- Niezły łup. Dam znać chłopakom.
- A właśnie, co was tak mało? Widzę tu tylko jakieś smętne resztki. Pochorowaliście się?
- Nie. U nas wszyscy jak byki. Chłopaki wzięli transportowce, zdobyczne statki i łup i polecieli to upłynnić. Powinni już wracać. Mogą się zająć nowym zleceniem.
- Fajnie. Macie te skrzynki?
- Jasne, podleć do śluzy, to Tony je zaraz wyrzuci.
- Pogrzebaliście przy nich, czy czyste jak dziewicza łza?
- Żartujesz? Mielibyśmy zepsuć taką piękną niespodziankę? Tony siedział dwie noce nad zapisami. Mówię ci, chłopak powinien pisać scenariusze do holosów. Piękna historia – tajemniczy statek, niesamowita siła ognia. Nawet władował tam jakiś akcent Thargoidzki. Nie mógł się powstrzymać. Jakieś krzyki „O boże, to kosmici” i tak dalej. Piękna robota.
- No myślę, płacą za to dwanaście tysięcy.
- No to kupią sobie bardzo drogi holos. A poza tym co słychać?
- Jak to w życiu. Jak leciałem to trafił się jakiś osioł udający pirata w zwyczajnym „Adderze”. Parę kredytów wpadnie do kieszeni jak wrócę. I bym był zapomniał. Flota Federacji ma tu wpaść za pięć dni. Jakaś akcja przeciw piractwu w sektorze. Przywleką nawet battleshipa i kupę myśliwców.
- No tak. Będzie mi brakowało tutejszych szlaków handlowych, ale chyba warto się przenieść już. Tu coraz trudniej o dobry łup. A, chcesz w końcu swój udział? Jest już tego ładnych parę milionów. Kupiłbyś sobie w końcu coś lepszego od tego złomu. Poważnie. Całe skrzydło się śmieje, że nasz najlepszy zwiadowca lata w szmelcu starszym od siebie.
- Lenny, ty tak poważnie? Taka moja robota. Nikt nie podejrzewa biednego kuriera w przestarzałym myśliwcu o... prywatną inicjatywę. Tak łatwiej się kręcić po stacjach, gadać z ludźmi. Nawet gliny mi współczują jak mnie widzą. A jakbym przyleciał w nowiutkim „Viperze”, to od razu patrzą się podejrzliwie, bo albo zabójca, albo łowca nagród. Nie wiadomo co gorsze. Na razie jeszcze polatam w tej dziecince. Poza tym lubimy się i rozumiemy.
- A twoja „dziecinka” da radę poważnej robocie?
- Da się zarobić?
- Kasa z nagród. Łącznie będzie z trzysta, może czterysta tysięcy.
- To pewnie, że da. Kogo załatwić?
- A jak myślisz? Konkurencję. System BMW 315-25D. Kręci się tam mała grupka nowicjuszy. Mieli ze cztery „Cobry” i ze dwa „Sidewindery”. Totalni amatorzy, ale psują nam interesy. Jakbyś ich załatwił, to mielibyśmy bazę pod przyszłe akcje.
- I znów „Czarny Python” pojawi się z tajemniczą Zemstą?
- Zobaczymy. Choć teraz może będzie piekielnie czerwony.
- Jak tak dalej pójdzie, zmonopolizujemy rynek. Dobra Lenny, wyrzucaj te skrzynki. Mam niewiele czasu na ich dostarczenie. I jakby Tonny mógł wpaść. Przerobiłby mojego „Black Boxa”. Ostrożności nigdy za wiele. Usuniemy nasze miłe spotkanie i nagramy jakąś ładną opowieść o poszukiwaniu szczątków i znalezieniu wraków. Już mi kiedyś klient próbował taki numer wywinać, żeby sprawdzić, czy wykonywałem misję jak trzeba. Biedaczyna dostał z blastera w jakimś zaułku hangarów. Pewnie miejscowi bandyci. Wiesz, że doki stacji to zwykle niebezpieczne miejsce.
- Sanders, to w tobie lubię. Cyniczny do bólu i wredny. Przydałbyś nam się w skrzydle szturmowym.
- A kto będzie drogę przecierał? Wiesz, że to połowa sukcesu naszej małej grupy. Postrzelać zawsze się zdąży. Dobra, dawajcie te boxy, Tonniego i przy okazji paczkę cygar.
- Małej? Mamy cholerną flotę. Battleshipa byśmy mogli wykończyć.
- Może. Ale i przestalibyśmy być flotą. Pamiętaj, że prawdziwy Pirat nie walczy, gdy nie musi. I jeszcze  a propos ostrożności. Co ze świadkami? Latają w kosmosie?
- Żartujesz? Wszystkie załogi już sprzedane jako niewolnicy. Peter wywiózł ich aż do Imperium i opylił jakimś anarchistom. Kasy wpadło nam sporo. Zanim któryś wróci do domu, to po nas już śladu nie będzie. Jesteśmy ludźmi Interesu, nie mordercami. No... pewne straty się czasem zdarzają. Ale generalnie nie będziemy psuć towaru.
Sanders uśmiechnął się wesoło i zaciągnął się cygarem. Biznes się kręci i to jest najważniejsze. A cała reszta... To po prostu życie.  Mroczny kosmos błysną w odpowiedzi światełkiem jakiegoś bolidu wpadającego w atmosferę planety. Gdyby ktoś pytał, wyglądało to prawie tak, jakby planeta nagle puściła „oczko”.

KONIEC

6
Inne gry / Subnautica
« dnia: Pon, 13 Lip 2015, 17:19:44 »
Mam nową zabawkę.

Subnautica jest grą Early Accsess, dostępną na Steam.

Jest to typowa survivalówka, nie odbiegająca zasadniczo od podobnych gier jak Forest, Minecraft czy Rust lub też przeze mnie rozważany Ark Evolved Survival.
Dostajemy świat, z grubsza oparty o voxele, w którym musimy przetrwać.

To co odróżnia grę, to środowisko w jakie nas ciśnięto.
Fabuła jest prosta. Napotkano planetę nadającą się do zasiedlenia. W celu zbadania i przygotowania planety do kolonizacji wysłano potężny statek kosmiczny o nazwie "Aurora".
Jak przebiegała podróż itd - tego się nie dowiemy. W każdym razie, już na orbicie pojawił się problem, w wyniku czego budzimy się jako jedyni ocalali z załogi Aurory. Obca planeta i brak szans na ratunek. To pikuś. Problem polega na tym, że jesteśmy sami na bezkresnym oceanie. I cała nasz nadzieja na ratunek kryje się pod wodą.
A my mamy do dyspozycji tylko mocno popsutą kapsułę ratunkową z minimalnym zestawem podręcznym na nieprzewidziane sytuacje i nic więcej. Do tego komputer Aurory, której wrak leży w pobliżu (ogromny, naprawdę ogromny) przez terminal kapsuły na bieżąco informuje nas za ile reaktor wraku ulegnie stopieniu. Oczywiście można by spróbować go ratować, ale przeszkadza nam w tym potężna i zabójcza radiacja, której nie przeżyjemy bez sprzętu jakiego nie posiadamy, oraz wyjątkowo wredne i ogromne bestie, przy których megalodon to pikuś. Ale jak to z prawem Murphiego bywa, Aurora przydzwoniła wprost w ich gniazdo, więc są zdenerwowane.

Otoczeni nieznaną florą i fauną, ograniczeni początkowo tylko do własnych płuc i umiejętności pływania, musimy zdobyć materiały. które pozwolą nam skonstruować pierwsze narzędzia i ekwipunek, zdobyć jedzenie i wodę (przynajmniej to drugie w słonym oceanie do łatwych nie należy), w przerwie obejrzeć widowiskowe fajerwerki reaktora, zbudować sobie jakąś tymczasową bazę i w końcu poznać trochę okolicę. Na które składają się ogromne głębiny, zdolne zmiażdżyć nawet łódź podwodną czy naszą bazę, jeżeli nie będzie dość solidna. Uniknąć przy tym (wcześniej oczywiście się przekonując na własnej skórze) bardziej niemiłych tubylców i zdobyć cenne materiały.

Podstawą jest energia, dzięki której można za pomocą nanotechnologii wytwarzać przedmioty i zaawansowane materiały.
Z czasem dorobimy się nawet ogromnej łodzi podwodnej. Czy zbudujemy własne bazy, a może nawet odkryjemy ląd.

Gra jest w fazie rozwoju. Bardzo ciekawa, o tyle że nie mamy jako naukowiec wielu możliwości walki. W zasadzie jedyną naszą bronią jest niewielki nóż i nie mam póki co szans na nic bardziej zabójczego. Ale 10 centymetrowy kozik to niewiele w razie ataku nawet 15 metrowej bestii z głębin.
Planowane jest badanie miejscowej fauny i zyskiwanie dzięki temu nowych możliwości rozwoju. Np. możliwość zwiększenia dopuszczalnego zanurzenia okrętów.
W planach jest też potężny władca oceanu, przy którym nasze okręty czy wielkie bestie polujące koło wraku, mają być niczym przekąska na raz.

Na razie sam teren gry jest stały i ograniczony do kilku kilometrów kwadratowych, ale i tak jest co robić.
Warto zwiedzić ten świat nawet dla zobaczenia niezwykłych form obcego życia.
A wszystko to w mroku podmorskich głębin i przy zawsze zbyt szybko kurczącym się zapasie tlenu.

Strona gry.
Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Przykładowy gameplay z YT:


Grę można także znaleźć na Steam. Cena jak to Steam - 20 €.

7
Własna twórczość / [OPOWIADANIE] Kerman, the Blood Money Contracts
« dnia: Wto, 21 Paź 2014, 23:42:37 »
Kerman, the Blood Money Contracts

Marec Kerman wpatrywał się z prawdziwym wzruszeniem w szary krajobraz za oknem. Te wspaniałe regolity, nietknięte kerbalską stopą. Przepięknie okraszone światłem słońca, smagane od tysięcy i milionów lat kosmicznym promieniowaniem. Ech, jak bardzo chciałby się tam dostać. Położyć w swoim skafandrze w tym dziewiczym pyle skalnym, Może nawet zrobić pierwszego na Munie „aniołka”. Niestety, rzeczywistość była dużo bardziej banalna. Z żalem odłożył lornetkę i odsunął się od iluminatora lądownika.
Nie tego się spodziewał zaciągając do programu kosmicznego. Lecz rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna.
Z niekłamanym obrzydzeniem spojrzał na pulpit komunikacyjny i pikający sygnał połączenia.
Przełknął ślinę, wzruszył ramionami, policzył do trzech i uśmiechnięty wdusił przycisk odbioru.

- No nareszcie! Ufo cię porwało? Wywołujemy cię od dwóch minut!
Z ekranu spoglądała nadęta i wredna gęba Mortimera Kermana, dyrektora finansowego KSP.
- Przepraszam dyrektorze, monitorowałem stopień prom...
- Bzdury! Tylko bzdurami się tam zajmujecie! Nie po to was tam wysłałem! My tu mamy poważne kłopoty, a wy co? W naukowców się bawicie? A do roboty nie ma żadnego!
- Ale ja tu jestem sam...
- No i co z tego! Jak by nas było stać, to byśmy tam posłali całą drużynę kerbolową. A że jest jak jest... Dobra. Dość tego. Robota jest. Słuchaj, trafił się nam niezły kontrakt na sponsoring.  Może uda się wreszcie zatankować prom dostawczy. My tu mamy naprawdę trudną sytuację. Utrzymać całe KSP i tych cholernych inżynierów od projektów, naprawdę nadszarpuje nam budżet. Musimy się łapać każdego gorsza. Zresztą nie twoja sprawa. Bierz sprzęt. Klient chce, żebyśmy jego flagę postawili na Munie i zrobili jej fotkę na tle krajobrazu kosmicznego. Zrobisz, wyślesz skan, my inkasujemy kasę i wszyscy są szczęśliwi. Paniał?
Marec smętnie kiwą głową.
- No dobrze. Co to za flaga?
- Eee... proste logo handlowe, jakieś złomowisko Jeffa, czy Jima... Prześlę ci skan.
Marec pomyślał o ostatniej desce ratunku.
- Ale skąd mam ją wziąść? Ja nie mam takiej flagi.
- Inżynier kosmiczny, kurde z kwalifikacjami, a prostej rzeczy nie umie. Wysłaliśmy ci tam przecież kilka nadprogramowych prześcieradeł? Druty konstrukcyjne też masz. O flamastrach nie mówię.
Narysujesz ładną flagę, zatkniesz na drut i gotowe. Jutro rano chcę mieć tę fotkę. No, a teraz do roboty.
- Ale ja....

Przerwał. Ekran zgasł. Za to z drukarki z jękiem wysunęła się kartka z dość skomplikowanym, zielonym logo z kaligrafoanym imieniem „Jebs”.
Marec zakrył twarz dłońmi... - O ja Kerbolę.

Naprawdę zaczynał wątpić, że kapsułą zaopatrzeniowa, która wylądowała ostatnio była przypadkowa. Dwie bele białego materiału i pół tony sprężystych drutów budziło zdumienie. Ale dziesięć kartonów flamastrów, trzy aparaty fotograficzne, zapas baterii i kart pamięci do nich, na pół roku, było to po prostu dziwne.
Westchnął i sięgnął po białą szmatę i nożyczki.

Mortimer wybrał kolejne połączenie.
Na ekranie ukazała się twarz zmęczonego Kerbala.
- No nareszcie! Ufo was  porwało? Wywołujemy was od dwóch minut!
Kerbal chciał coś powiedzieć. Mordimer nie dał mu dokończyć.
- Jest robota! Jak się spiszecie, to może przekonam Jima, żeby was w końcu ściągnął na dół.
Na twarzy rozmówcy dosłownie rozbłysła nadzieja.
- Ale najpierw trzeba się wykazać. Wiecie w jakie sytuacji jest firma! Musimy jakąś ją uratować. Pomóżcie mi, pomogę wam.
- Dobra, dobra, o co chodzi?
- Proste, jak zwykle. Trzeba kogoś pozdrowić z orbity. O osiemnastej będzie połączenie z Kerbinem. Z samej Kenzanii! To u nich w kraju pierwsze połączenie z kosmosem! Będzie z wami rozmawiał sam ich szejk czy kacyk... Wyślę wam materiały prasowe to się zapoznacie.  Pozdrowicie go ładnie, będzie w materiałach fonetyczna transkrypcja ich powitania, potem po naszemu, zapyta przez tłumacza co słychać na orbicie itd. Sprzedaliśmy im 5 minut czasu antenowego, to się wykażcie. Odczytajcie im temperaturę za oknem czy coś. Wierzę, że sobie poradzicie... Jak zwykle zresztą. A ja załatwię resztę. No to cześć!.
Rozłączyłsie błyskawicznie i odruchowo puknął w guzik faksu, który zaczął wysyłać na orbitę gruby plik dokumentów. Potem zerknął na długą listę zadań.
- No to następni... Teraz Minmus.

Dwie godziny później, Mortimer otarł pot z czoła. Zrobione. Na dziś odwalił najcięższą część roboty.
Teraz ta najmniej przyjemna. Wziął odpowiednie papiery, spakował w teczkę i wyszedł z biura. Do biura szefa centrum nie było daleko. Skinął głową sekretarce i wszedł do gabinetu. Szef centrum spojrzał na gościa.

- A to pan, proszę usiąść.
Mortimer skorzystał z oferty.
- Miejmy to już za sobą, o co chodzi?
Mortimer podał przygotowane papiery. Szef wziął je z westchnięciem i  przeleciał wzrokiem.
- CO?! Czterdziestu astronautów?! Chce pan zatrudnić JESZCZE czteridziestu astronautów?
- Ależ tak. Są nam bardzo potrzebni. Obecna załoga jest przemęczona, od miesięcy siedzą w kosmosie na misjach. Mają natłok zajęć. A plany mamy przecież takie ambitne. Prowadzimy w tej chwili dwadzieścia siedem misji, w większości jednoosobowych. To nie jest bezpieczne ani dla naszych ludzi, ani dla wizerunku firmy.
- Po raz kolejny przypominam, ze nie jesteśmy firmą, tylko państwową agencją badawczą.
- Tak, pamiętam, ale sam pan wie, jak nam skracają budżet. Musimy się też sami troszczyć o naszą fi... eee... agencję.
- No faktycznie. Jakoś mi ostatnio księgowość nie zawraca głowy. Ale za to ci z Politechniki chcą mi urwać łeb i naszczać do środka. Ich sonda czeka na wystrzelenie od pięciu miesięcy.
- Sam pan widzi, że potrzebujemy nowych ludzi. Nie wyrabiamy się nawet z państwowymi zleceniami. A wie pan, ilu prywatnych przedsiębiorców się do nas zwraca? I jak my mamy się wyrobić tymi siłami, jakie mamy?
- No dobrze. Podpiszę zlecenie. Ale nie wiem naprawdę gdzie znajdziemy ochotników. Taki asów jak nasz Jebediah czy Bill z Bobem, nie łatwo znaleźć. A właśnie, dawno ich nie widziałem, co się z nimi dzieje?
- Z tego co pamiętam to prowadzą bazę badawczą na Dune.
- Dune?! A kiedy my tam polecieliśmy? Przecież odwałałem projekt z braku funduszy?
- Och, udało się znaleźć rezerwy. Ale na razie trzymamy to w tajemnicy. Wiem pan... konkurencja...
- No tak. No tak. Dobrze, zaakceptuję pańską prośbę. Dziękuję za wizytę.
Mortimer wyszedł. Udał sie do swojego biura. Starannie zamknął drzwi. Właczył komputer. Wklepał kilka haseł o potrójnym stopniu dostępu i wszedł w finanse KSP. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
Konto było przyjemnie pełne. Lista wpłat pęczniała w szwach. A on miał dwa procent premii od rocznych zysków. Zadbał o swój kontrakt menadżerski. W myślach obliczył na szybko swoje dwa procent od widocznej sumy. Potrzebował tylko pracowników. Zleci się kilka tanich stateczków, tym od projektów. Wyśle w nowe miejsca. Będą nowe kontrakty, nowe zlecenia. No właśnie. Sięgnął po telefon.

- Kadry? Dajcie ogłoszenie o zatrudnieniu. Szef dał zezwolenie na zatrudnienie czterdziestu nowych astronautów. Potrzebni od zaraz.
- ....
- Wymagania? No takie jak ostatnio. Wykształcenie co najmniej podstawowe, IQ nie wyższe niż 100, mile widziani odważni i chętni przygód.
- ....
- No napiszcie jak ostanio. Praca pełna przygód, bądź pionierem wśród Kerbali, podbij kosmos. Kontakt ze mną. Wpiszcie to sobie w jakiś szablon. Mam przeczucie, że tych ogłoszeń będzie jeszcze parę...
- ....
Odłożył słuchawkę. Ech, życie jest piękne.

Pół roku później.
Życie jest podłe. Marec wszedł w końcu na szczyt drabinki lądownika. Szczeble były już wyślizgane od tego łażenia. Na szczycie przez chwilę walczył o to, żeby się nie odwrócić. Ale znów przegrał. Odwrócił się i cała ochyda widoku poraziła jego oczy. Nieduży przecież krater, aż pod same ściany skalne, pokryty był polem wielokolorowych kawałków materiału, udających flagi, które stawiał tu po kilka razy dziennie, od pół roku.

8
Obsługa techniczna / Zauważony Bug.
« dnia: Nie, 20 Lip 2014, 10:04:05 »
Bug wykryty w czasie testów części do kontraktów.

Po wodowaniu pojazdu i odstrzeleniu kapsuły ponownie w górę, nie można użyć spadochronów. Wszystkie natychmiast się urywają, nawet przy prędkości zerowej lub bardzo niskiej. Nie pomga nawet ich duży zapas używany sekwencyjnie.
Kończy się to oczywiście uderzeniem kapsuły o powierzchnię i z reguły śmiercią Kerbala.

Jeżeli musicie coś odstrzelić od zwodowanego statku, niech to nie będzie kapsuła z Kerbalem.

9
Samoloty / Hydra - Ion Drone
« dnia: Czw, 03 Lip 2014, 23:40:38 »
Po wielu próbach, udało się zbudować funkcjonalny dron o napędzie jonowym.

Hydra.

Napęd - 3 silniki jonowe. Wystarczają po Updatecie tego typu silnika.
Zasilanie - panele słoneczne, dwustronnie. ok 22 szt / silnik.
Paliwo - 3 zbiorniki cylindryczne  6 kapsuł z ksenonem.
 Start - 17 m/s
Stabilizatory? Tak ASAS i SAS.
Sterowanie - SI - zdalne i autonomiczne.
Wyposażenie - Czujniki różnej klasy. Dwa komplety.







Dron lata wyjątkowo zwinnie i przyjemnie, jak na tak słaby napęd. Swobodnie lawiruje między budynkami. Lata powoli, ale potrafi osiągnąć nawet 40m/s.

Konstrukcja taka sobie. Zbudowana dla odprężenia. Ostatnio KSP mnie lekko nudzi. Wszystko odkryte, a po ostatniej wizycie w systemie Joola, mam jeszcze ponad 1600 punktów nauki , których nie mam na co wydać. :)

10
Samoloty / "Biały Ptak" - Dookoła świata w godzinę.
« dnia: Czw, 03 Lip 2014, 23:11:42 »
Dookoła świata samolotem... w godzinę.

- Błagam! Proszę! Szefie! Litości! Ja muszę! Błagam! Proszę! ...
Jim Kerman patrzył z niesmakiem na swojego rozmówcę. Aż żal patrzeć na takie poniżenie jednego z największych Kerbonautów. Niestety... Jebediah Kerman ciągle lamentował i robił minę skrzywdzonego szczeniaczka. Co wychodziło mu niepokojąco dobrze.
- NIE! I to jest moje ostatnie słowo! Nie dam ci rakiety, żebyś mógł wylądować na słońcu!
- Ale co ja mam robić?! Wszędzie już byłem! Nawet kosmicznego Krakena odpędziłem od stacji, rzucając w niego racjami z żywnością! Nie mam już wyzwań! Ja się męczę! Ja muszę... muszę muszę...
- Tak! I przez ciebie musieliśmy wam zrobić awaryjny lot zaopatrzeniowy! Poza budżetem! Idź do Tobiego Kermana, niech ci robotę znajdzie...
- Eeeee..... Ile tych asteroid można sprowadzać? Naukowcy już nawet nie chcę o nich słyszeć. Ja muszę coś robić...
- Do cholery Jeb! Znajdź sobie jakieś normalne hobby! Nie wiem? Graj w szachy, opłyń świat samotnie w kole ratunkowym czy coś...
- Ale to już robili inni...
- To go obleć! Nikt jeszcze świata samolotem nie obleciał...
- Obleciał... Taki jeden, chyba Kerman mu było. Osiem międzylądowań, dwa dni. Dziesięć lat temu, za tydzień rocznica...
- To obleć w 4 lądowania albo w ogóle bez lądowania i daj mi spokój! Ja muszę wypić kawę! Jest jedenasta a ja jeszcze kawy nie wypiłem! WON!
- Eee... ale to już...
Jeb zamilkł. Nagle jego mina się zmieniła. Odwrócił się i wyszedła z pokoju szefa. Jim padła na fotel i przyłożył ręce do skroni.
- To nie na moje nerwy. Ale przynajmniej sobie poszedł wariat jeden.
Sięgnął po kubek zimnej już kawy i pociągnął duży łyk niesmacznej już lury.

Tymczasem za jego drzwiami Jeb stał w korytarzu i patrzył w sufit. Przechodzaca sprzataczka spojrzała na niego nieufnie i na wszelki wypadek zerknęła w to samo miejsce. Ujrzała tylko białe kasetony sufitu. Jeszcze raz spojrzała na wyraz twarzy Jeba i odruchowo się przeżegnała.
- Kerbonauta, wariat kolejny...
A Jeb patrzył w odległą otchłań własnego umysłu.
- Nikt jeszcze... bez lądowania...

- BILL!!!!!!!
Ryk rozległ się po całym hangarze. Jakiś kierowca z zaskoczenia wpadł w poślizg cysterną. Na szczeście w dzikim piruecie zdołał wyprowadzić maszynę. Popukał się w czoło, w stronę krzyczącego.
Jeb się wcale tym nie przejął.
- BILL!!!!!!! CHODŹ TU!!!!
- Czego...
Bill wyszedł z kanciapy kierownika technicznego. Tenże wyjrzał zza drzwi, skrzywił się na widok Jeba i zamknął drzwi. Dał się słyszeć szczęk zasuwki, a w oknie pojawiła się kartka „Przerwa – Kiedyś wrócę”. Jeb dobiegł do Billa Kermana.
- Bill... Bill... Bill...
- Albo się zamknij, zanim ci przyłożę, albo złap oddech.
- Ok...
Przez chwilę głośne sapanie dominowało najbliższe otoczenie.
- Bill, słuchaj... Potrzebuję wyliczenia kursu i zużycia paliwa.
- Nie dam ci mojego kalkulatora. Poprzedni wyrzuciłeś w kosmos.
- Nie moja wina, że ten Kraken zeżarł wszystkie porcje żarcia. Grunt, że sobie poleciał w stronę Joola. Mam nadzieję, że się struł i leży gdzieś tam ze zgagą. Ale ja nie o tym. Ty mi musisz to policzyć.
- A co ja jestem?! Najemny liczykrupa?!
- Jesteś nawigator i to najlepszy. Słuchaj. Kurs dookoła świata, bez lądowania, jak najszybciej...
- Nie byłbyś byś sobą, gdybyś nie dodał tego ostatniego? Po co ci to?
- Jak to po co? Chcę oblecieć świat w jak najkrótszym czasie.
- To będzie tak na oko sześć tysięcy klitrów paliwa plus utleniacz, trzy dopalacze, dwa stopnie rakiety i spadochron. Oblecisz świat w jakieś piętnaście – dwadzieścia minut, zależy od wysokości orbity.
Bill z pamięci podał parametry typowego lotu orbitalnego.
- Nie! Nie rakietą! Samolotem...
Bill spojrzał na wyraz twarzy Jeba i zamarł. Znał kumpla zbyt dobrze.
- Jak to samolotem? Nikt jeszcze... O cholercia... Ale cię wzięło...

Pół godziny póżniej Bill podniósł głowę z nad notatek.
- Uff... mam. Ale słuchaj, nie bedzie łatwo.
- Dawaj!
- Samolot nie może ważyć wiecej niż pięćdziesiąt ton. Musi mieć dwa silniki wysokościowe, nie więcej. Około tysiąc siedemset klitrów paliwa... z rezerwą około dwóch tysięcy. Prędkość co najmniej tysiąc pięćset kerbometrów na sekundę, nie niżej niż dwadzieścia pięć kilokerbometrów nad ziemią. Oblecisz go w jakieś półtorej do dwóch godzin. Oczywiście jak dasz radę lecieć wyżej i szybciej , to będzie krócej.
- Super!
- Jest tylko jeden malutki problem.
- Jeden problem to nie problem.
- Nie ma takiego samolotu na Kerbinie.
- To nie pro... Och... To jest faktycznie problem.
Jeb się zamyślił i sposępniał. A potem nagle Bill i Jeb spojrzeli na siebie...
- BOB!

- Czyli mam dla tego wariata, zbudować w mniej niż tydzień maszynę, która nie ma prawa istnieć?
- No w zasadzie... to tak.
- A co ja będę z tego miał?
- Co ty będziesz...? Bob! Myślałem, że jesteśmy kumplami? Powinieneś nam pomóc bezinteresownie...
- Mnie w to nie mieszaj – wtrącił Bill.
- Za późno. Bob! Jak możesz... Moment. Znam to spojrzenie. Czego chcesz Bob?
Jeb zrobił się nagle podejrzliwy. Bob się tym nie przejął, tylko odwrócił głowę w stronę okna. A potem znów spojrzał na Jeba i znów w okno. Za oknem widać było „kaespowski”  parking. Jeden z samochodów wyróżniałsię nietypową sylwetką i jaskrawym, czerwony kolorem z zielonymi pasami.
- O NIE! Tylko nie moje Kermani 430 z limitowanej serii!
Jeb dostał je za udział w reklamie. „Kermani 430 – wybór Jebediaha Kermana”. Limitowana seria tysiąca sztuk, a raczej dziewięćsetsiewiędziesięciudziewięciu rozeszła się niecałe pół godziny. Firma Kermani w życiu nie miała takiego zbytu. Bob się tylko uśmiechnął.
- Na cały tydzień z weekendem włącznie.
- Ty wredny...
- Chcesz lub nie. Cenę znasz. To tobie zależy.
Bob odwrócił się i zrobił dwa kroki gdy dobiegło go ciche i zrezygnowane...
- Ok... dostajesz na tydzień.
Zabrzęczały rzucone kluczki, które Bob staranie złapał z widoczną praktyką. Nie pierwszy raz wysępił samochód od kumpla.
- Umowa stoi. Idę do roboty. Bądź pod telefonem.
I odszedł wesoło pogwizdując.
Jeb westchnał z rezygnacją. Wtedy dosięgnął go zdradziecki coś z niespodziewanej strony.
- A dla mnie twoja chatka w górach, na cały weekend.
I Bill uśmiechnął się wrednie...

Kilka dni później telefon Jeba zakwilił popularną melodią.
- Słucham? O Cześć, Bob! Jak tam...
- Za dziesięć minut w hangarze głównym.
Rozmowa się urwała.
Jeb odłożył słuchawkę i sięgnął po kluczyki do wozu. Dopiero puste miejsce przypomniało mu, gdzie jest teraz samochód. Skrzywił się i podszedł do szafki. Wyjął kluczki od swojego starego Kershe 119 był najszybszy z posiadanych w tej chwili samochodów i chwilę później gnał ulicami, ignorując migające fotoradary. Zresztą i tak miał odkręcone tablice...

Wpadł do środka i zamarł. Na środku hali stała nieziemska piękność. Lśniąca, długa, smukła i biała. Ostry dziób kokpitu mierzył groźnie w przód. Deltoidalne skrzydła były smukłe i ładnie dopełniały sylwetkę. Ogromne wloty powietrza lśniły żarłocznymi czeluściami, głodne zimnego wiatru.







Jeb westchnął z miłości. I podszedł powoli do maszyny. Wyciągnął rękę...
- Gdzie z łapami!
Bob wyskoczył niczym diabeł z pudełka.
- Pobrudzisz i dopiero będzie.
- Jest piękny... Ale czy da radę?
Bob przepchnął wykałaczkę, którą żuł w drugi kącik ust. Nauczył się tego ruchu od kierownika technicznego. Tyle, ze tamten robił tak z cygarem.
- Wątpisz? Przeszedłem samego siebie. Dwadzieścia osiem ton, dwa tysiące klitrów paliwa... no prawie. Musi być szybki. Wyważony idealnie i powinien latać jak złoto. Nazwałem go Biały Ptak.
- Cudny... Hej! Czemu ma cztery silniki? Miał mieć dwa.
- I ma. Dwa wysokościowe i dwa zwykłe. Optymalizacja. Nisko lecisz na zwykłych, wysoko na tych drugich. Przy starcie możesz na wszystkich.
- Fajnie... Kiedy możemy startować?
- Za dwie godzinki.
- Czemu tak długo?
Bob zrobił chytrą minę.
- Bo wtedy kierownik centrum pojedzie do miasta na lunch...
Śmiech gruchnął po całym hangarze. Aż zbudził jakiegoś śpiącego nietoperza, który nerwowo zatrzepotał skrzydłami ,pod sufitem hangaru.

Jeb zamknął szybkę hełmu, zgodnie z procedurą. Potem rozsiadł się wygodnie w znajomym kształcie fotela  i pogładził przepustnicę. Potem z dystyngowaną cierpliwością sięgnął do tablicy i przerzucił kilka przełączników. Coś w maszynie zasyczało, coś pstryknęło i kokpit ożył dziesiątkami światełek i przyrządów. Sięgnął po radio.
- Tu Biały Ptak, jestem gotowy do lotu, proszę o pozwolenie na start.
Radio zaskrzeczało w odpowiedzi , znajomym głosem Billa. Jeb wolał się nie zastanawiać co kumple dali obsłudze wieży, za to by ich wpuścili do centrum kontroli i jeszcze odwrócili głowy od nieautoryzowanego lotu, nieautoryzowaną i niesprawdzoną konstrukcją.
- Biały Ptak, masz pozwolenie, przestrzeń czysta. Masz pozwolenie na uruchomienie silników i start.
- Zrozumiałem, odpalam.








Bill odłożył mikrofon, upewnił się, ze jest wyłączony i odwrócił się.
- Mam wyrzuty sumienia, ze go tak okłamujemy...
Za nim, stał kierownik centrum, Jim Kerman, z wrednym uśmiechem na twarzy.
- Będzie miał nauczkę. Niech wie, że nic się tu nie dzieje bez mojej wiedzy. A poza tym, trochę promocji się nam przyda.  Pierwsza od lat, próba samotnego lotu dookoła świata, w wykonaniu bohatera. Tam na dole, czeka na to kilka dziesiątek dziennikarzy. Uda się – mamy mega promocję. Nie uda się, to też sensacja i może nawet pozbędę się wreszcie tego wariata. A poza tym... Bob zbudował świetną maszynę i są już na nią chętni.  Szkoda, żeby się zmarnowała.
Zerknął w kąt centrum, gdzie z dala od innych stał jakiś Kerbal w wojskowym mundurze z mnóstwem gwiazdek na pagonach  i łakomie patrzył przez lornetkę na startujacy samolot.
Tymczasem maszyna z wyciem wszystkich silników nabierała prędkości. Bob z zadowoleniem ujrzał, jak jeszcze przed połową pasa dziób maszyny unosi się w powietrze. A chwilę później, niemal idealnie na wprost wieży kontrolnej, samolot oderwał się lekko niczym ptak i wzbił się w powietrze.






- Nieźle, nieźle...
 Dobiegło cicho, z kąta okupowanego przez właściciela lornetki.

Tymczasem Jeb schował podwozie i ustawił maszynę na kurs wznoszący. Uważnie śledził parametry lotu. Z zadowoleniem popatrzył na wskaźnik zużycia paliwa. Przyjemnie niski. Prędkość też przyzwoita. Już czas. Spokojnie domknął przepustnicę silników wysokościowych. Wycie z tyłu maszyny wyraźnie zmalało. Wraz z nim, wskaźnik zużycia paliwa radośnie spadł na poziom praktycznie idealny. Prędkość rosła teraz wolniej, ale maszyna ciągle raźno pięła się w górę. Upewnił się, że kurs jest prawidłowy, stabilizacja działa poprawnie. A potem rozsiadł się wygodnie i zaczął podziwiać widoki. Po bokach ziemia uciekała w tył.  Daleko przed nim otwierał się przestwór Oceanu Wschodniego.  Zadowolony sięgnął po radio.
- Tu Biały Ptak. Pułap zero pięć, prędkość siedem dwa zero, kurs dziewięć zero koma zero. Pogoda dobra.
- Zrozumiałem, Biały Ptak. Trzymaj kurs i powodzenia.





Dziesięć minut później Jebediah patrzył z uwagą na spadające obroty silnika i coraz niższe ciśnienie powietrza w kanale dolotowym. „Już czas” – pomyślał.
- Biały ptak do Bazy. Przechodzę na silniki wysokościowe. Kurs dziewięć zero koma zero. Pułap jeden dwa, prędkość zero koma dziewięć Kermacha. Lekkie turbulencje na poziomie jeden jeden.
- Zrozumiałem, Biały ptak. Kontynuuj.





Jeb otworzył przepustnicę. Słuchał jak narasta ryk drugiej pary silników. Poczekał aż osiągnął optymalny poziom pracy. Potem wyłączył podstawowe silniki napędowe. Hałas ścichł i zmieniło się natężenie dźwięku. Wysoki jazgot turbin silników podstawowych, zastąpił basowy jęk turbiny do pracy na dużej wysokości. Jeba aż przeszedł dreszcz. Dawno nie latał samolotem. Ciągłe loty rakietami dawały zupełnie inne odczucia. Prawie zapomniał jak to jest ślizgać się przez zimne powietrze, pchanym przez potężne turbiny i unoszonym przez smukłe skrzydła. Prędkość i wysokość ciągle rosła. Chwilę później samolotem potężnie zatrzęsło, a potem nastąpiła dziwna cisza. Jęk silników przeszedł w odległy szum. Bariera dźwięku została za samolotem.
- Tu Biały Ptak do Bazy. Przeszedłem na drugi zestaw silników. Pracują poprawnie. Kurs bez zmian. Pułap jeden trzy, prędkość jeden koma jeden Kermacha.
- Zrozumieliśmy, Biały ptak. Powodzenia.
Jeb zerknął w przód, gdzie widać było tylko ocean. Z zadowoleniem zauważył nad horyzontem malutkie światełko. Minmus, stary znajomy. Uśmiechnął się na wspomnienie tych wspólnych chwil, gdy pierwszy raz dotykał jego powierzchni. Spojrzał na zegarek. Co? Dopiero dziesięć minut lotu? Spojrzał na KPS i porównał wskazania z mapą. Bob mógł zainstalować jakiś tablet. No cóż, stara, dobra mapa musi wystarczyć. Minął już środek oceanu. Za chwilę powinien ujrzeć drugie wybrzeże.
Biały Ptak, mozolnie piął się w górę. I coraz bardziej nabierał prędkości.





Po dwudziestu minutach od startu, znów sięgnął po radio.
- Biały Ptak do Bazy. Pułap dwa trzy, prędkość trzy koma jeden Kerbacha, kurs dziewięć zero koma zero. Jestem ponad półwyspem Kawabana, Brak turbulencji. Wszystkie wskaźniki zielone.
Odpowiedź nadeszła po chwili, ale musiał się mocno wysilić, by ją zrozumieć przez szumy. „Zaraz stracę kontakt” pomyślał. Ale nie przejął się tym zbytnio. Nie po po raz pierwszy. Z zadowoleniem ocenił zużycie paliwa. Kilka tysięcy kilometrów, a tylko jedna szósta baku poszła z dymem. Chyba mam szansę – pomyślał. Zerknął w górę. Światełko Minmusa wyraźnie skoczyło w górę. Niedługo dojdzie do zenitu. Szkoda. Wtedy przestanie go widzieć. A zawsze to jakieś towarzystwo. Choć tak odległe. Bob mógł dodać jeszcze z dwie kabiny. Razem byłoby raźniej. Ale wtedy... To by nie był samotny lot.







Ledwo pięć minut później ujrzał przed sobą niezwykły widok. Horyzont znikał w czarnej otchłani.
„Dogoniłem noc”, pomyślał wesoło Jeb. I faktycznie, kilka chwil później minął terminator Kerbinu. W lusterku wstecznym widział jak słońce zachodzi za horyzontem. Samolot zniknął w ciemności. Choć tylko na chwilę. Jedno pstryknięcie i  rozbłysły światła. Cztery silne reflektory oświetliły niebo przed maszyną. Bob dodał też dwie lampy na kadłubie, które oświetlały skrzydła. Dzięki czemu Jeb mógł ocenić stan maszyny, nawet w ciemności. Oczywiście, gdyby chciał. Zastanowił się chwilę. Jeżeli w KSP było południe i minął teraz terminator to... No tak! Już ćwierć obwodu planety! Gdyby leciał na północ, byłby już nad biegunem. Uśmiechnął się do siebie. Wskaźnik paliwa był przyjemnie wysoki. Prędkość ciągle rosła. Wysokość też. Z zaskoczeniem ujrzał wynik trzydzieści cztery tysiące. Prędkość... Już nie wiele brakowało do pełnym dwóch tysięcy. „O rety! Ponad pięć i pół kermacha!”.
To jest kurcze prawie rekord! Wspomniał z rozrzewnieniem dawny lot w próbie bicia rekordu prędkości. Ponad sześć kermacha. Nie wiele mi brakuje do nowego.

W oddali, ponad horyzontem dojrzał łunę światła zodiakalnego. Noc odsłoniła przepiękny widok galaktyki, odsuwającej się pomału w bok... Przez chwilę podziwiał widok. Nagle zapaliła mu się lampka ostrzegawcza. Jak to, przesuwa się w bok? Zerknął szybko na tablicę i zaklął. Ciśnienie powietrza spadło niebezpiecznie. Jeden z silników zaczął się dławić. Tylko dzięki temu, że Bob władował potrójne stabilizatory, maszyna jakoś trzymała kurs. Ale zaczynała przegrywać. Jeb otrząsnął się szybko. W takich sytuacjach reagował prawie automatycznie.  Przymknął trochę gaz. I ręcznie wyrównał maszynę. Dość agresywnie, ale skutecznie. Silniki z tyłu ścichły. Ok. Nie przekraczamy pułapu trzy sześć. Wygląda to na koniec możliwości maszyny. Prędkość jednak sporo urosła. Ponad dwa sto na liczniku. Z niechęcią skierował dziób w stronę ziemi. Najważniejsze, to utrzymać kurs. Chwilę to trwało, ale maszyna, prawie pozbawiona mocy zaczęła w końcu opadać. Pozwolił jej opaść o ponad cztery kilometry. Ciśnienie powietrza wzrosło. Otworzył przepustnicę i uśmiechnął się, gdy oba silniki zagrały równym tonem. Maszyna znów zaczęła przyśpieszać. Jeb odetchnął. Ale nie minęło wiele czasu, jak zerknął na przepustnicę.



- Hej, ptaszku, w właściwie, to ile jesteś w stanie znieść, co? Pokażesz mi?
Jeb uśmiechnął się i ponownie zadarł nos w górę. Ale tym razem cały czas pilnował sterów. Wreszcie znów usłyszał jak jeden z silników traci moc.
- No malutki, masz jeszcze jeden. Dawaj w górę!
Przed nosem ujrzał jak zza horyzontu, majestatycznie unosi się Mun. Jeszcze lepiej znany towarzysz. Mun or Bust? Zobaczymy. Dziki uśmiech rozjaśnił twarz Jebediaha. Wpatrzył się w Muna i wziął go na cel. Wysokość rosła, prędkość też. Jeden silnik prawie całkiem zamarł. Drugi jęczał potępieńczo. Nos maszyny zaczął tańczyć. Jeb walczył ze sterami, ale te nie znajdowały już oparcia w rzadkim powietrzu. Tylko stabilizatory dawały radę jakoś utrzymać maszynę na kursie. Ale przegrywały coraz bardziej. Wreszcie Jeb zrozumiał, że dłużej nie ma szans. Przymknął przepustnicę. Pozbawiony nierównego napędu samolot pozwolił się w końcu uspokoić i ustawić na kursie. Jeb z Zaskoczeniem zauważył, że mimo to siła bezwładności, ciągle pcha maszynę w górę.  „Łał.... Najszybszy szybowiec świata”. Pomyślał wesoło. Zerknął na licznik i uśmiechnął się jeszcze bardziej. Dwa czterysta. Takie prędkości są typowe raczej dla rakiet. Poczekał aż licznik wysokości przestanie rosnąć. Cztery jeden... Z hakiem. Piękny wynik. Pędź mały, pędź. I samolot pędził. Szybowcowym lotem z prędkością orbitalną, budząc zamieszanie na drugim końcu świata.





- CO ZROBIŁ!?!
- Zamknął orbitę. Na czterdziestu jeden kilometrach. Z peryhelium na trzydziestu pięciu kilokerbometrach. Mam go na trackerze. Monitoruje go pięć satelitów. Mamy dane z transpondera. Nie ma mowy o pomyłce. "Wariat" Jeb właśnie samolotem zrobił pełną orbitę. Gdyby nie opór powietrza, to by wcale nie wylądował. A tak za kilka minut orbita się otworzy.
- O cholera... po co ja się zgodziłem, żeby wysłać tego wariata.
Jim złapał się za głowę.
- Trudno. Teraz już za późno. Gdzie on teraz w ogóle jest?
Minął połowę trasy. Teraz już ma już tylko bliżej do domu. Chyba, że zawróci. W tym tempie.... O kurcze. Może być z powrotem za dwadzieścia pięć minut...
- Kerbnifik... Dobiegło od strony generała, wpatrzonego z zachwytem w ekran stacji śledzącej.
Jim zamrugał zdziwiony. Znał akurat ten zwrot. Ale co tu takiego wspaniałego?





Samolot schodził coraz niżej, ale ciągle utrzymywał ogromną prędkość. Nie trzeba było długo czekać. Gaz w koło zaczął się jonizować. Pomarańczowa poświata ogarnęła maszynę. Jeb, całkiem bezpieczny w środku kabiny, podziwiał widok, jednocześnie skupiając się na pilotażu. Czuł jak przyjemnie rośnie opór na sterach i maszyna zaczyna coraz silniej reagować. Prędkość zaczęła spadać coraz szybciej. Nie minęło wiele czasu i ognista poświata zniknęła. Mun, niemy towarzysz podróży, wzniósł się wysoko w stronę zenitu. Jeb uznał, że wystarczy tego spadania.  Chyba pobił właśnie rekord odległości w szybowaniu samolotem odrzutowym. Wyrównał lot i pchnął przepustnicę. Silniki ożyły. Nakarmione gęstszym powietrzem na nowo nabrały wigoru. Niski jęk turbin przybrał na sile. Kilka chwil później prędkość przestała spadać. Niedługo potem, wysokość także i znów oba parametry zaczęły rosnąć.







Mdłe światło wlało się do kokpitu. Jebediah zerknął w dal. Jasna jutrzenka rozjaśniła horyzont. Teraz gonił świt, poprzedniego dnia. „He he, odbyłem podróż w czasie, ciekawe, czy naliczą mi za dziś podwójne pobory” – pomyślał wesoło. „Zaraz znów będę w pracy tego samego dnia, i to od rana”.
Rozprostował się w fotelu. Na chwilę włączył autopilota i przeciągnął się. Patrzył jak jaśnieje łuna  nad horyzontem. Przypomniał sobie motyw z popularnego filmu i zaczął gwizdać melodię. Jakimś cudem kontrapunkt wypadł dokładnie w momencie, gdy słońce wyskoczyło nad horyzont, zalewając kokpit jasnym światłem.  „I kto mówił, że nie można dogonić skończonego dnia?” – wesoła myśl przeleciała przez głowę pilota.



Słońce oświetliło powierzchnię oceanu.  Jeb rozejrzał się. W coraz jaśniejszym dniu, dostrzegał na ziemi coraz więcej szczegółów.  Po lewej stronie dojrzał łańcuch górski wystający z wody. Rozpoznał jedne z najbardziej znanych gór, będących śladem po dawnym uderzeniu gigantycznej asteroidy z przed milionów lat. Stąd do domu już blisko. I faktycznie, kilka minut później minął linie brzegową. W oddali zalśniła linia żółci. To Kerhana, największa pustynia na świecie. Jeszcze dwie minutki i już leciał ponad jej piaskami. Wyjrzał przez okno, zaciekawiony czy z tej wysokości dojrzy słynne piaskowe miasto, ale nic nie zdołał dojrzeć. Z drugiej strony, jego też nie było pewnie widać. Głęboka otchłań powietrza. Pułap trzy trzy. Zerknął w przód ale poza krańcem pustyni dojrzał jeszcze tylko morze. Nawet nie widać kontynentu Kerfiki. Nie ma szans na nawiązanie łączności. Jeszcze kilka minut.







Tym razem starannie pilnował wysokości. Starał się nie przekraczać pułapu trzy cztery. Prędkość ustaliła się na przyjemnym poziomie dwa sto. Maszyna pędziła jak złoto. Morze pomału odsłoniło następny brzeg. „Dom, zielony dom” – zanucił w myślach Jeb. Z lekkim smutkiem przymknął przepustnice i skierował nos w dół. Góry w oddali pomału rosły. Wydawały się sięgać po maszynę, ale to było tylko złudzenie. I nagle, daleko w przodzie zalśniła linia błękitnego morza, a tuż przed nią. Jasna plamka łysiny. Kosmodrom KSP. Niemal idealnie na kursie. Jeb uśmiechnął się. W ogóle coś często się uśmiechał. Przymknął przepustnicę do końca. Patrzył na wysokościomierz. Kiedy minął pułap  jeden trzy, otworzył przepustnicę silników podstawowych. Niedużo. Tyle, by mieć kontrolę nad maszyną. W oddali ujrzał już cienki paseczek pasa. Kreska cieńsza od włosa. A trzeba było w nią trafić.









Sięgnął po radio.
- Baza, tu Biały Ptak. Podchodzę z kursu dwa siedem zero na dziewięć zero. Proszę o pozwolenie na lądowanie.
- Baza, do białego Ptaka. Witamy z powrotem. Przestrzeń czysta, pas wolny. Masz zezwolenie na lądowanie.
Góry przemknęły pod maszyną. Ich miejsce zajęły zielone łąki. Maszyna zwolniła już do ułamka poprzedniej prędkości. Jeszcze przed górami, bariera dźwięku wyprzedziła maszynę.
Jebediah skupił się na pasie i maszynie. Wypuścił podwozie, wyrównał lot. Pas zbliżał się szybko. Ale maszyna znacznie już lżejsza, prowadziła się jak marzenie. Dotknęła pasa, idealnie w osi i Jeb włączył hamulce i zatrzymał silniki. Jeszcze chwila i maszyna zatrzymała się. Niemal dokładnie na wprost wieży. W miejscu, z którego oderwała się od pasa.









Jeb starannie wyłączył wszystkie urządzenia, otworzył kabinę i wyszedł na drabinkę. I wtedy z zakamarków KSP wylała się wrzeszcząca i kotłująca masa Kerbali. Machali transparentami, i flagami misji kosmicznych i nie tylko. Grupa Kerbali podbiegła do maszyny i porwała zaskoczonego Jebediaha. Nieśli go na rękach wiwatując. Prosto w stronę wieży. Tam pochód zatrzymał się i postawił zaskoczonego Jeba na ziemi. Wprost przed kierownikiem centrum kosmicznego, który patrzył na niego ze srogą miną.
- Majorze Jebediah Kerman. Witam z powrotem na ziemi. Gratuluję udanego wyczynu i pobicia kolejnego rekordu. Wspaniała robota. Obleciał pan świat w równą godzinę.
I wziął oniemiałego Jeba za rękę i potrząsnął nią mocno. Błysnęły flesze.  Nikt nie zwrócił uwagi, że naprawdę było to godzina i minuta i szesnaście sekund. Kto by się przejmował drobiazgami.
- A potem porozmawiamy w moim biurze – dodał cicho i bardzo groźnie.
Pchnął Jeba w stronę dziennikarzy.
- Bohater jest wasz!.
Dziennikarze zasypali Jeba  pytaniami, jeden przez drugiego. Nikt nie zwrócił uwagi na jakiegoś generała, który minął tłum i podszedł do samolotu i pogłaskał go z czułością. Choć chwilę później musiał polizać lekko poparzone palce.

Jakiś czas później Jim Kerman, w swoim biurze podał gościowi kawę.
- Naprawdę nie rozumiem. Po co wojsko sponsorowało tę wariacką wyprawę? Jeden dureń postanowił się popisać, a wy wysupłaliście na to grube miliony, technologię i daliście wolną rękę naszym technikom. Po co wam to było? Nie macie na co wydawać kasy?
Kerbal w wojskowym mundurze wziął kawę i zamieszał ją łyżeczką. Potem upił mały łyk.
- Panie Kerman, niech pan nie udaje. Przecież nie jest pan głupi. Samolot, który w godzinę jest w stanie oblecieć świat i ma jeszcze jedną trzecią zapasu paliwa? Litości... I proszę się nie przejmować. Za plany, odpalimy wam po piętnaście procent od sztuki. Starczy wam na wiele misji. A może nawet jakiś kontrakcik się znajdzie...
I uśmiechnął się do nagle pobladłego Jima.

Kierownik  techniczny patrzył na plan, opatrzony chyba dziesiątkami pieczątek. Większość zaczynała się od słowa „ściśle”.
- Hmm... Luk zrzutowy do samolotu supersonicznego, o masie 28 ton. Do sześciu ton ładunku. No da się zrobić... Szczególnie, że fucha świetnie płatna.

Niestety Jeb nie spotkał się ze szczęśliwym zakończeniem. Kiedy wrócił na parking, zauważył, że Bob zarysował gdzieś lakier na zderzaku jego Kermani 430. A Bill wypił wszystkie butelki piwa z lodówki w jego domku wczasowym.

Cytuj
Biały Ptak

Masa - 28 ton gotowy do lotu
Paliwo - 1990 jednostek
Prędkość maksymalna - ponad 2450 m/s
Prędkość przelotowa - 2100 m/s
Pułap maksymalny - 41100 m (z hakiem)
Pułap przelotowy - 34000 m
Zużycie paliwa - 1097 jednostek / dookoła świata
Załoga - 1 wariat Kerbal


11
Inne gry / Far Cry 3
« dnia: Czw, 27 Lut 2014, 13:49:23 »
W ostatni weekend, trafiłem przypadkiem na promocję tej gry na Steam i za jedyne 4,99€ (75% off - 20 zł :D ) stałem się jej właścicielem.

Rozgrywka bardzo przypomina "dwójkę" - mamy podobny, otwarty świat, ale dużo mniej łażenia, dzięki opcjom szybkich podróży do kluczowych punktów na mapie.
Doszło nam polowanie na miejscową faunę, z której skór produkujemy sobie sami, coraz lepszy ekwipunek, a nadmiar zawsze można sprzedać.

Przy czym, najlepszy ekwipunek wymaga do produkcji składników dostępnych tylko w odpowiednich misjach. Np. zapolować na "Nieśmiertelnego niedźwiedzia", który terroryzuje cały region, czy Rekina Ludojada. Itp.
Możemy też zbierać rośliny, z których produkujemy sobie odpowiednie mikstury, leczące nas, lub pomagające w walce czy podróżach.

Niektóre lokacje porażają rozmachem.

Gram od tygodnia i nie mam jeszcze 50% odkryć i postępów w grze. :)
Gra w sobie to coś, co sprawia, że chcemy jeszcze grać, jeszcze gdzieś pojechać, jeszcze coś zobaczyć. Nawet olewając misje.

Fabuła jest prosta.
Jason z bratem i kolegami (w tym dziewczyny Jasona i jego brata) w czasie nieziemskich wakacji na wyspie, gdzieś w okolicach Indonezji, zostają porwani przez piratów.
Nasz brat - żołnierz, pomaga nam się wydostać z niewoli, ale ginie chwilę później. Nam udaje się uciec, znaleźć pomoc miejscowej, uciskanej ludności i stanąć na nogi. Teraz musimy uratować naszych przyjaciół, a jak już się nam to uda, trzeba wyrównać rachunki. Oczywiście okazuje się, że nie tylko piraci mącą na wyspie i koniec końców... Łatwo nie będzie.

Ale kogo to obchodzi? Mamy piękną scenerię, otwarty, pełen możliwości świat i pretekst by chodzić z wielkimi giwerami i pruć do wrogów. :)
Zdobywamy też nowe umiejętności, które obrazuje tatuaż na ramieniu, rozrastając się coraz bardziej.
A wszystko znacznie lepiej podane niż w nieco przy nudnej dwójce, w której nie chciało się po pewnym czasie nic robić, tylko zaliczało misję do końca.

Za 20 zł - było warto.

12
Własna twórczość / [OPOWIADANIE] - Pamiętnik znaleziony w Beczce
« dnia: Nie, 23 Lut 2014, 00:41:47 »
Zapowiadałem, że pracuję nad czymś nowym.
A o to wynik prac.  8)
Zapraszam do lektury.


Pamiętnik znaleziony w beczce.

Majestatyczny cień przesunął się po powierzchni planety. Gdyby to był film, pewnie rozległaby się ciężka, basowa muzyka. Ale to było tylko zwyczajne życie i brak atmosfery pozbawiał potencjalnego obserwatora doświadczeń akustycznych.
Międzyplanetarny statek badawczy KSS 01313 „Admirał Joe Kerman” orbitował na drastycznie niskiej orbicie Eeloo. Kapitan Martha Kerman, siedziała na fotelu dowódcy i sączyła kakao z ciężkiego, ceramicznego kubka z obrazkiem wyjątkowo wrednego, różowego kerbika, znanego z popularnej kreskówi. Na zewnątrz biały kubek, od środka nabrał już wyraźnie brunatnej barwy od tysięcy porcji ulubionego napoju dowódcy.
Martha zaciągnęła się zapachem kakao, wyczuwając lekki aromat rozpuszczonego cukru. Doświadczenie podpowiedziało jej, że jest go dokładnie sześć łyżeczek. Tyle ile lubiła. Jej adiutant wiedział jak zadowolić swojego dowódcę.
Wargi dotknęły brzegu kubka i pociągnęły pierwszy łyk specjału. Na mostku rozległo się głębokie „Ach”. Załoga w milczeniu zajmowała się swoimi obowiązkami. Wiedzieli, żeby nie przeszkadzać pani Kapitan w tym konkretnym ceremoniale. Nawet gdyby zza horyzontu wyleciał pancernik obcych kosmitów, z setką aktywnych maszyn zagłady. Nawet wtedy obcy musieliby poczekać.
Martha spokojnie otworzyła oczy i odstawiła kubek na specjalną, podgrzewaną podstawkę przy fotelu, aby nie wystygł, pozbawiając ją jednej z niewielu przyjemności. Dowodzenie takim statkiem nie było łatwą sprawą. Dwie setki Kerbali, zamkniętych miesiącami w jednej puszce – to nie było miłe.
Ale ktoś musiał ich trzymać w ryzach. A że padło na nią... To tylko lata ciężkiej pracy, nim ukarano ją tym przydziałem. Przydziałem na najlepszy i największy statek, z całej światowej flotylli kosmicznej.

- Jimmy! Jeszcze raz proszę o te dane.
Wywołany nawigator oderwał sie od swojego stanowiska.
- Już wrzucam na główny ekran. Ma’am
Ogromny ekran zamigotał i pojawił się na nim skomlikowany diagram. Jednak wytrenowane oczy Kapitan, czytały go niczym dziecięcą książeczkę.

- To są przewidywane współrzędne, wyliczone na podstawie archiwalnych danych telemetrycznych z „Kerbin Angel  5”, zanotowanych przed utratą kontaktu. Dane nie są pełne i brakuje niektórych zapisów, ale na pewno statek został przechwycony przez planetę.  A wiemy już, że nie ma go na orbicie. Mamy prawdopodobny rejon kolizji, ale z powodu braku szczegółowych danych o pozycji planety, możemy tylko domniemywać dokładnego punktu spotkania. Obawiam się, że najlepsze co możemy zrobić, to z obecnej orbity przeskanować cały obwód planety. Jeżeli to nie przyniesie skutku, będziemy przeszukiwać planetę systematycznie, według założonej siatki.

- Dziękuję. Tommy, jak sondy?
- Wszystkie drony gotowe Ma’am. Wystarczy zaprogramować zadania i wystrzelić.
- Zwiększymy nasze szanse. Tommy, wyślij osiem... nie, dwanaście sond, na różne orbity. Niech skanują powierzchnię.
- Tak jest!
- Martha? Mamy łączność z Kerbinem?
Imienniczka Kapitan, odwróciła się od panelu łączności.
- Tylko postsynchroniczną. Opóźnienie do pięciu sekund. Za dwanaście minut będziemy mieli Kerbin nad horyzontem i będziemy mogli odpalić hyperstrymer. Już szykuję soczewki nadawcze.
- Dziękuję. Zaczekamy na normalną łączność. Powiadom mnie jak będziemy w zasięgu.
Kapitan spojrzała na drugą stronę mostka.

- Berth? Skaner?
- Pracuje na jedną czwartą mocy Ma’am. Na razie mam tylko skały i lód. Skaning powierzchniowy. Nie chcę aby podziemne złoża metali zakłócały wynik. Ale jak nic nie wyłapiemy, przejdę na większą moc i będę skanował głębiej.
- Ekstraktor masowy?
- Nieprzydatny. Masa planety go oślepia. Mnóstwo jest też na powierzchni obiektów  masie i rozmiarach, zbliżonych do poszukiwanego obiektu.  Filtry nie wyrabiają. Ekran świeci jak drzewko nowozielone. Brakuje mi tylko prezentów.
- Dziękuję Berth. Albin, jak z nasłuchem?
- Niestety, zgodnie z przewidywaniami, nie ma śladu sygnału transpondera. Ale był przecież obliczony na siedemdziesiąt lat działania. Już dawno zmienił się w kupkę elektronicznego złomu. Generatory padły dawno temu.

- Dziękuję. Nasłuchuj dalej. Może zdarzy się cud? Jammar? Co z promem?
- Wszystkie cztery promy są gotowe. Dwójka ma co prawda jakieś wachania na reaktorze, ale zgodnie z normą. Na wszelki wypadek zostawimy ją w doku, na przegląd.
- I znów wywali reaktor?

Załoga zachichotała na aluzję do starego dowcipu. Od dobrych stu lat nie zdarzył się, żeby reaktor fuzyjny zawiódł. A zdarzały już takie, które promień lasera bojowego przebił na wylot. Ale ostatnia wojna kosmiczna skończyła się sześdziesiąt lat temu. W jej wyniku powstało globalne mocarstwo Kerbinu i nie było już komu prowadzić wojen. Chyba, że policji z chuliganami na Paradach Zielonej Fali. Nie mniej, „dwójka” była dość pechowym egzemplarzem. Częściej niż inne odwiedzała dok serwisowy. A kiedyś utknęła w przestrzeni w trakcie transportu jednego z admirałów floty. Trzeba było ją sholować. Ależ był wstyd. Kapitan na to wspomnienie, machinalnie sięgnęła po kubek i pochłonęła następny łyk kakao.

- A propos naszego reaktora. Chris co z naszymi układami?
- Reaktory pracują stabilnie, bierzemy teraz trzydzieści cztery koma sześć procenta mocy ogólnej. Paliwa mamy na podróż do serca galaktyki i z powrotem. Do tej pory zużyliśmy niecałe pietnaście procent. Systemy podtrzymania życia w normie. Sztuczna grawitacja stabilna, pełne jeden koma zero zero pięć „K”.
Kapitan skinęła głową na potwierdzenie. Lubiła nieco większe ciążenie. Była przekonana, że to wyrabia mięśnie i pozwala utrzymać kondycję.Upiła kolejny łyk kakao.
- No dobrze. Tommy, odpalaj sondy. Jedna na orbitę okołobiegunową. My pozostajemy na tej orbicie.

Seria delikatnych wstrząsów zachwiała powierzchnią napoju w kubku, gdy sondy odrywały się od kadłuba. Można było sobie wyobrazić, jak prostują anteny czujników, rozsuwają nieśmiertelne panele słoneczne, by nie nadużywać swoich reaktorów. Zawsze to trochę darmowej energii. A ich elektroniczne mózgi odpalały silniki manewrowe i kierowały się na przypisane orbity. Niczym stado spuszczonych psów, będą węszyć, aż znajdą.
Kapitan sięgnęła po kubek.

- Czyli zostało nam tylko jedno.
Powiodła spojrzeniem po załodze mostka.
- Czekać.
I z lubością napiła się gorącego kakao.

Ekran pulpitu Tommiego rozbłysł nagle żółtymi ikonkami. Tommy z przejęciem dorwał się do klawiatury i zaczął przeglądać dane.
- Ma’am! Mam kontakt na szóstce! Sonda wykryła skoncentrowane źródło tytanu. Mam też odczyt miedzi, złota, srebra, kermanitu i jeszcze paru ciekawych rzeczy. Wszystko skoncentrowane w jednym punkcie.

- Dawaj na ekran!
- Mam dokładny szacunek. Rozmiar anomalii zajmuje około szesnastu metrów kwadratowych. Kilka mniejszych koncentracji w bezpośrednim sąsiedztwie. Chyba mamy go.
- Sonda! Niech zrobi zawis i da nam podgląd optyczny.
- Już się robi, Ma’am!

„Już” zajęło kilkanaście sekund. Główny ekran rozbłysł, ukazując odległą i białą powierzchnię, upstrzoną brązowymi plamkami. Światło Kerbola odbijało się w odległym i prastarym lodzie. Obraz zaczął się skokowo zmieniać, powiększając coraz bardziej fragment powierzchni. Po kilku skokach, zbliżenie zatrzymało się, ukazując skupisko białych skał. Kapitan i cała załoga wpatrywali sie z przejęciem w ekran. Pierwszy odezwał się Jimmy.
- A niech mnie... Żadna natura nie robi tak idealnych kształtów. Mamy go!
Na ekranie bieliła się grupka skał, z których jedna miała dziwacznie stożkowaty kształt. Ale o ile lód mógłby przybrać formę stożka czy cylindra, to raczej ciężko byłoby mu naśladować dwa, widoczne stateczniki. Kapitan uśmiechnęła się.
- Przygotować prom. Załoga eksploracyjna na pokład.

Potem sięgnęła po kubek i dopiła resztkę kakao. Potem sięgnęła po mikrofon i wcisnęła przycisk interkomu.
-Załoga. Mówi Kapitan. Dwadzieścia pięć lat badań symulacyjnych , naszego Instytutu Pamięci Kerbińskiej, na odnalezionych zapisach archiwalnych. Trzysta lat oczekiwania i poszukiwań. I dziś mam zaszczyt ogłosić, że nasza misja zakończyła się sukcesem. Właśnie znaleźliśmy ostatnie miejsce spoczynku  „Kerbin Angel  5”.
Przerwała. Nagle statek eksplodował wrzawą okrzyków radości. Dwieście gardeł wiwatowało, śmiało się, krzyczało, „ihowało” i wyrażało radość na dwieście sposobów. Kapitan cierpliwie czekała, aż jej załoga opadnie z sił. Co nastąpiło po całkiem solidnej chwili, wprawiając Kapitan w dumę, z kondycji jej załogi. Wreszcie mogła kontynuować.
- Pozostał nam jeden obowiązek, który postaramy się wkrótce wypełnić. Zgodnie z wieloletnią tradycją naszej floty, wszyscy Kerbonauci muszą wrócić do domu. Trzysta lat temu, załoga „Kerbin Angel 5”, stanęła wobec niemożności wykonania tego zadania. Dlatego my, występując w imieniu całego Kerbinu i wszystkich Kerbonautów w historii, podejmujemy się dziś, pomóc naszym dzielnym bohaterom, w powrocie do domu. By uczcić powagę tę chwili, proszę was, abyśmy wspólnie odśpiewali nasz hymn floty. Załoga – Baczność! Nawigatorze – proszę o podkład muzyczny. Doooo... Hymnu - Przystąp!
Od rufy do dziobu, z dwustu kerbalskich gardeł, śpiewających na dwieście głosów, za to bardzo majestatycznych, wydobyły się prastare słowa pieśni „Gdy słońca wstaje blask”.

„Gdy słońca wstaje blask,
Rakieta czeka już,
Na głowę wciśnij kask
I w niebo jasne spójrz,
Czekają cię tysiące gwiazd,
Czas w drogę ruszyć znów...”


Pieśń trwała, poki nie doszli do szóstej zwrotki, którą tak naprawdę mało kto już znał. Pozostałe osiem zwrotek, leciało już z głosników, w wykonaniu znanego wojskowego „Chóru Armii Zielonej”. A prom desantowy oderwał sie od kadłuba i ruszył w stronę znaleziska ich sondy. Kapitan patrzyła na ekran, wyświetlajacy obraz oddalającego się promu. Tak właśnie buduje się historię. A potem rzuciła bez celu...
- To gdzie jest moje kakao?

Prom desantowy błysnął strumieniami plazmy i wyhamował. A potem wypuścił podwozie i zgrabnie osiadł na lodowym kobiercu. Przez długą chwilę nic się nie działo. Ale przygotowania do otwarcia śluzy w nieprzyjaznym środowisku to nie partyjka „ścigawki”, żeby robić to na czas.
Wreszcie na brzuchu promu, otworzyła się szeroka rampa i opadła na ziemię. Grupka postaci zeszła charakterystycznym krokiem na grunt. Przez chwilę stali w milczeniu, porażeni faktem, że są pierwszymi Kerbalami, którzy dotknęli powierzchni planety od przynajmniej trzech setek lat.
Oh, było wiele dziesiątek sond i łazików. Ale to był pierwszy lot załogowy. W najgorszym razie od czasów samego „Kerbin Angel 5”. Ale kto wie, czy jego załoga maiałą szansę dotknąć stopą planety.

W końcu dowódca grupy, machnął ręką i wskazał na nieodległą formację białych brył. Grupa odpaliła małe silniczki grawitacyjne przy skafandrach i unosząc się nad gruntem, popłynęli łagodnie w ich stronę.
Jonatan Kerman, sprawdził czy działa jego dowódczy interkom i włączył komunikację.

- Oddział, tyraliera co pięć metrów. Wszyscy parzyści, pułap o dwa metry wyżej. Rozglądajcie się uważnie. Co prawda kosmiczne Krakeny nie istnieją, ale uważajcie na formacje lodowe i żeby mi tu nikt nie zostawał w tyle. To wy macie ratować, a nie was mają ratować. Jasne?

Chór zgodnych potwierdzeń dotarł do niego. Mimo to spokojnie aktywował HUD na helmie i odpalił skrypt do pokazywania pozycji transponderów w skafandarach. Może i misja jest pokojowa, ale desantowcy z „Kerbines” muszą trzymać solidny poziom wojskowy. Naukowcy by sobie latali w podskokach i beztrosko, wpadajac w kłopoty. Ale dla niego i jego ludzi, to byłby afront, gdyby to ich miano ratować z jakiś kłopotów. Desantowiec radzi sobie sam. A jak przychodzi wsparcie, to albo jest martwy albo siedzi na stercie wrogów, z cygarem w ustach i lakonicznie pyta się przybyłych „co tak długo, chłopcy, śpoźniliśta się”.

Jeszcze kawałek. Mikrofon zapikał.
- Poruczniku, mam kontakt z obiektem. Trzydzieści pięć metrów. Zaraz za tą krzywą bryłą lodu.

Jonatan skrzywił się na to określenie. Niezbyt regulaminowe. Ale z drugiej strony, jedna z brył miała dziwnie bananowy kształt, podczas gdy sąsiednie były po prostu raczej owalne.
- Zrozumiałem. Stać. Mike, Tyson i Rudi na szpicę. Snajperzy na pozycje skrzydłowe, osłaniać. Drużyna trzecia lądujcie, zostaniecie w odwodzie. Szpica, sprawdzić pozycję.
Wykonanie rozkazów chwilę zajęło. W końcu zwiadowcy ruszyli do przodu. Mike szedł pierwszy. Lekki blaster trzymał w pogotowiu. Trochę żałował, że ich Kapitan nie pozwoliła zabrać na lot ciężkiego uzbrojenia. Mike lubił duże rzeczy. Taki Peacemaker na ten przykład. Dwanaście obrotowych luf, mały reaktor i mały czerwony przycisk, który po lekkim naciśnięciu najpierw rozkręcał lufy do nieprzywoitej prędkości, aż gwizdały w powietrzu. A kiedy wdusiło się go dalej, z luf wylatywał potok najgorętszej plazmy, który mógł stopić nawet nieduży czołg. Na takiej lodowej planecie to mógłby nawet zabawić się w boga. Uśmiechnął się do siebie, na co przerobiłby tamtą wysoką i smukłą skałę.

Z malutkim blasterkiem w ręku podkradał się powoli do miejsca kontaktu. Wreszcie wyszedł zza skały. Miejsce nie różniło się specjalnie od innych. Kupa lodu, jakieś bryłki skał. Ale przed nim leżała na ziemi długa i smukła bryła obiektu. Dokładny kształt i szczegóły nie były specjalnie widoczne. Lód obrósł obiekt grubą wartwą.  Ale z bliska dostrzegł kilka niezwykłości. Sterczący statecznik widać było z sondy, z orbity. Mike odruchowo uniósł głowę. Sonda dalej wisiała nad nimi, doskonale widoczna dzięki silniczkom plazmowym, które nie pozwalały jej spaść. Odległa o dziesiątki kilometrów. Znów spojrzał na statek. Nieco dalej, widać było coś sterczącego w górę. Mike mógłby przysiąść, że to podpora podwozia. Ale jeden szczegół decydował o wszystkim. Szeroki i ciemny otwór włazu, którego pokrywa zwisała nadal na zawiasach. A framugę obwieszały długie sople. Gdzieś tam w tej ciemnej dziurze, tkwiło zapewne rozwiązanie zagadki z przed trzech wieków.
Schował broń do kabury.

- Tu szpica. Teren czysty. Potwierdzam, że obiekt to statek kosmiczny. Ale nie mogę odczytać nazwy. Wszystko pokryte lodem.
- Zrozumiałem. Osłona zostańcie na pozycji. Reszta  za mną.

Wysoko w górze Kapitan obserwowała podejście na ekranie. Termowizyjne kamery pokazywały jasne kropki desantowców podchodzących do obiektu.
Trochę się skrzywiła na widok taktyki. Czego ci cholerni wojskowi się spodziewali? Że zaatakują ich kosmiczne zombie? Jeżeli tam ktoś był to i tak nie żył od trzech wieków. Gdyby to ona tam była, po prostu by tam poszła. Ale zachowała to dla siebie. Wojskowi jak to wojskowi. Muszą się jakoś realizować. Nawet w takim podejściu do starego  wraku.
Sięgnęła po nowy kubek kakao.

Porucznik patrzył w ciemny otwór wraku. Co tam czekało? Nabrał do płuc powietrza i zaraz wypuścił.
- Wchodzę. Osłaniajcie mnie. Trójka niech się rozejrzy po okolicy.
Kilku desnatowców z trzeciej drużyny, rozpełzło się po najbliższym otoczeniu wraku. Nie wiele było do obejrzenia. Nawet jak coś tu leżało na ziemi, to dawno temu przykrył to lód.
Porucznik podszedł do wraku. Zauważył dziwną konstrukcję z prętów, zwisającą z wraku. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to drabinka sznurowa. Kiedyś widział taką w muzeum. Trzystuletnia konstrukcja oblepiona lodem i pewnie zbutwiała lub przerdzewiała, nie budziła jego zaufania. Dlatego użył własnego kombinezonu. Napęd antygrawitacyjny uniósł go na wysokość włazu.

Wyjął z pasa narzedziowego mały czekan i obtłukł sople na krawędzi. Potem na chwilę przymknął oczy i włączył latarkę. Wnętrze kapsuły było malutkie. Na „Admirale” kibel w jego kajucie był obszerniejszy. W tej archaicznej konstrukcji było tylko niewiele mniej miejsca niż na krzesła załogi i przyrządy sterownicze. Dostrzegł jakieś napisy, ale nie umiał ich przeczytać. Nie znał się na starożytnych językach. Ale przyrządy były analogowe. Z przerażeniem uświadomił sobie, że oni polecieli w kosmos, nie mając praktycznie żadnej sztucznej inteligencji do obsługi statku. W rogu tkwił malutki ekranik jakiegoś malutkiego kalkulatorka chyba. Nie większy od dłoni. Tabliczki przyrządów rozpoznawał po skalach. Tamta to pewnie wysokościomierz. Ta dwu kolorowa to sztuczny horyzont. Tam, zwyczajny kompas.

Na Joola! To coś latało w kosmosie? Latawiec jego syna był bardziej zaawansowany!
A potem przeniósł wzrok na siedzenia. Coś stanęło mu w gardle. Dwa fotele były zajęte. Szron litościwie pokrył szyby hełmów, nie pozwalając dostrzec twarzy. Oczami wyobraźni dojrzał wyszczerzone czaszki, pokryte pewnie obwisłymi strzempkami skóry. Pomarańczowy skafander również był oszroniony. W końcu się przełamał i sięgnął ręką. Na piersi najbliższego tkwiła prostokątna tabliczka. Ostrożnie przetarł ją palcem rękawicy. Odsłonił się dziwaczny napis. Nie znał tego alfabetu. Ale zwyczaj noszenia naszywki z imieniem i nazwiskiem nadal istaniał. Przyjrzał sie napisowi.

BILL K.

Nie znał tych znaków, ale to pewnie imię.
Drugiego załoganta sobie darował. Musiałby się przeciskać obok pierwszego. Wycofał się z kokpitu i wylądował na ziemi. Sięgnął do komunikatora.
- Desant do „Admirała”. Znaleźliśmy obiekt. Nie udało nam się odczytać nazwy, ale to na pewno nasz statek. Obaj piloci są w kokpicie. Możecie przysłać specjalistów od zabezpieczenia terenu. I naukowców.

Odpowiedź przyszła za chwilę.
- Wysyłam drugi prom z ekipą badawczą. Przygotujcie miejsce do lądowania. Dziękuję Poruczniku za sprawdzenie terenu. Jeżeli możecie, to zostańcie w okolicy i trzymajcie honorową wartę.
- Tak jest Ma’am. Czekamy na ekipę.
Porucznik wydał szybko rozkazy.
W okolicy został sam z jedną tylko drużyną. Reszta desantu wróciła na prom. Usiadł sobie na gruncie i oparł się w kącie, między dwoma bryłami lodu. Miał świetny widok na antyczny statek. Nagle radio się odezwało.

- Poruczniku! Mówi Kapitan. Czy może pan potwierdzić to co powiedział?
- Chodzi o raport? Tak, potwierdzam. Teren czysty, żadnych zagrożeń.
W duchu już sam dopowiedział sobie „niestety”.

- Chodzi mi o załogę. Powiedział pan „obaj”?
- Eeee... Tak jest.
- Poruczniku, według naszych danych „Kerbin Angel 5” miał trzyosobową załogę. Na pewno nie widział pan trzeciego pilota?
- No tak...  Jedno miejsce jest puste.
- Dziękuję. Poruczniku. Proszę się rozejrzeć. Może znajdziecie brakujące ciało.
- Tak jest. Rozejrzymy się.

Wyłączył radio i westchnął. Sam do siebie i na głos powiedział jasno i krótko.
- Jeszcze czego. Będę szukał zamarźniętego truposza po całej planecie. Nie moją jest sprawą co tu się wydarzyło. O tym mogą nam powiedzieć tylko te lodowe bryły.
Spojrzał na najbliższą.
- To co lodowa bryło, opowiesz mi co tu się stało? Pewnie nie...

A potem zamilkł, czując jak staje mu serce. Skała lodu do której sie zwrócił, miała obłe zakończenie, dziwnie podobne do kosmicznego hełmu. I rękę... spoczywającą na kolanie. Reszta ginęła w śniegu lodzie. Wyjątkowo tabliczka na piersi nie była zaszroniona na tyle by zasłonić zawartość. Tajemnicze znaki głosiły:

JEBEDIAH K.

Porucznik nie odezwał się. W gardle stanęła mu jakaś gula. A potem wyciągnął rękę i z drżeniem starł szron z szyby hełmu. Ręka zamarła mu z przerażenia. Nie ujrzał wyszczerzonej czaszki. Szeroko otwartymi, martwymi oczami, w odległą przestrzeń patrzył doskonale zachowany przez mróz, Kerbal z przed trzech wieków. Mimo śmierci delikatnie się uśmiechał, jakby patrzył w bramy raju.



- Ma’am. Ciała są już w kostnicy. Musieliśmy je zamknąć w kapsułach krigenicznych, inaczej by się rozpadły. Zajmą się nimi specjaliści na Kerbinie.  Ekipa pozbierała już części porozrzucane w okolicy. Sam statek jest za ciężki i za duży, ale odłączyliśmy samą kapsułę. Jest już w ładowni.  Zabezpieczyliśmy ją w kontenerze. Utrzyma warunki jak na Eeloo, aż do laboratorium na Kerbinie. Jak znam życie, zrobią z niej jakiś pomnik.

- Dziękuję. Co z porucznikiem?
- Lekarz mówi, że to tylko lekki szok. Widać nasz desantowiec nie jest taki twardy, jakby chciał. Już podobno zaczął mówić, choć strasznie się przy tym jąka. Ale doktor mówi, że przejdzie mu nim dolecimy do domu.
- Doskonale. Zgarniamy sondy i ekipę, jak tylko będą gotowi. Potem kurs na Kerbin. Coś jeszcze?
- Drobiazg. W beczce z zapasami, o jaką był oparty trzeci członek załogi, znaleźliśmy jedną, ciekawą rzecz. To papierowy dokument zapisany ręcznie. Podobno taka forma dokumentowania była wtedy popularna. No wie, pani Kapitan – nie mieli personifonów. Zeskanowaliśmy to do komputera, a on przetłumaczył na nasz język. Oryginał był spisany w starej odmienie kermańskiego. Przełożyliśmy na współczesny imperialny. Pomyślałem, że zechce sobie pani to przejrzeć. Kopie przesłałem do pani konta dokumentacyjnego.

- Dziękuję, profesorze. Mam nadzieję, że znajdzie pan coś do badań w odzyskanym materiale?
- O tak! Juź mam pomysł na kilka felietonów. Moźe nie będzie to nagroda Kermana, ale na pewno wzruszę kilka starych teorii. Wiedziała pani, że już wtedy znali ogniwa izotopowe?! Znaleźliśmy jedno, choć nieaktywne. A podobno wynaleziono je dwadzieścia lat później! Już tylko to jest materiałem do badań! Teraz zupełnie inaczej spojrzymy na teorię, że ostatnie dane otrzymane z sondy Kermander IV. Były podrobione, bo nie mogła ona wtedy działać. Ale jeżeli też miała te ogniwa, to dane mogą prawdziwe! To zupełnie nowe...

- DZIĘKUJĘ PROFESORZE.
Kapitan przerwała nieco brutalnie.
- Na pewno jest to interesujące, ale wzywają mnie obowiązki. Dziękuję za wyjaśnienia.
Profesor szybko zniknął. Pewnie wrócił do badań znalezisk. Miło, że chociaż on był szczęśliwy.

Wkrótce statek był gotów do drogi. Ostatnie sondy wróciły na statek. Promy zabezpieczono, a ładunek przeniesiono do ładowni. Ostatnie wyliczenia i Ogromne silniki ożyły, pchając kolosa na drogę powrotną do domu. Ogromny statek zaczął nabierać prędkości. A potrzebował jej sporo, by wejść na powrotną orbitę.

W końcu minął czas wachty. Kapitan upewniła się po raz sto trzydziesty, że statek jest na prawidłowej orbicie, że nie ma żadnej asteroidy na kursie, a nawigator nie jest pijany, podobnie jak pilot.  Przekazała dowódctwo zastępcy i zeszła z mostka. Pod kajutą już stał steward z kubkiem „wieczornego” kakao. Na statku co prawda nie było cyklu dnia i nocy, ale Kapitan dla własnej wygody traktowała koniec wachty jako wieczór.

Szybki prysznic i świeży kombinezon. Odprężona, choć nieco zmęczona spojrzała na swój wysłużony  personifon.
„A co tam...” pomyślała. I odpaliła urządzenie. Nie zajęło jej dużo czasu, by odszukać plik zatytułowany przez profesora
„Pamiętnik znaleziony w Beczce”.
Trochę się skrzywiła na ten brak twórczej inwencji, ale uruchomiła czytnik.


 PAMIĘTNIK
J. Kerman

15 Lipiec K.D. 1964

„Drogi pamiętniku – tak się chyba powinno zaczynać. Nie wiem, dopiero się uczę. Ale wobec tej tragedii jaka mnie spotkała, postanowiłem uwiecznić moje ostatnie chwile na tym świecie.  Tym stronom powierzam swoje ostatnie słowa. Dziś mija piąty dzień od tego straszliwego dnia, gdy utraciłem swoją największą miłość.
Nikt nie zrozumie ogromu bólu jaki czuję i z którym nie potrafię dłużej żyć. Ale najlepiej zacznę od początku.
Był 10 lipca 1964 roku. Ten dzień na zawsze położył się cieniem na mym życiu i nigdy już nie zaznam radości.
Właśnie skończyłem szkołę dla mechaników. I nie ważne, czy był tam jakiś zielony pasek czy nie. Zupełnie jakbym słyszał swojego ojca.
Ważne, że miałem dyplom i piękne perspektywy na przyszłość. Jonny Kerman zgodził się wziąć mnie po wakacjach na pomocnika w swoim warsztacie. Ale tego dnia, strasznego, okrutnego, przerażliwego,
[brak słowa w słowniku, zamiennika nie znaleziono, prawdopodobne wyrażenie pejoratywne] , 10 lipca nie to było ważne. Ale droga. Moja i mej ukochanej Betty. Jechaliśmy razem, w stronę wielkich jezior, nad słynny wodospad Kerbana. Tam mieliśmy wspólnie spędzić najpiękniejsze wakacje życie. Ale los był okrutny.

Opona pękła gdy jechaliśmy przed las, niedaleko Joe Kerman Village. Pamiętam tylko szaleńczy piruet, wrażenie bezwładności i uderzenie. Następne co pamiętam, to jak podnoszę się z drogi. A potem ten widok mojej Betty.
To zmiażdzone piękno, kałużę rozlewającą się po drodze. Już wtedy wiedziałem, że nic tu nie pomogę. Że jest za późno. Mogłem zrobić tylko jedno.
Pobiegłem po pomoc. Całe sześć mil. Potem to był tylko ciąg obrazów. Migające światła, poważne miny ratowników drogowych, Podnoszona Betty.
I to czekanie przed drzwiami, za które mnie nie wpuścili i kazali czekać. Płakałem, wyłem, krzyczałem. W końcu tylko siedziałem i czekałem. A potem wyszedł on. W Brudnym fartuchu, pokrytym jakimiś plamami. Spojrzał na mnie poważnie i rzekł:
„Synu – Próbowałem pomóc. Naprawdę. Ale jest za późno”.

Nie chciałem usłyszeć następnych słów. Ale mogłem tylko kręcić głową, ale słowa i tak padły.

„Rama jest zgięta i złamana, a silnik rozbity. Twój samochód nadaje się tylko na złom”.
W tym momencie mój świat legł w gruzy. Rozbił się na tysiąc kawałków i rozpłyną w nicości. Moja ukochana Betty. Moja dziecinka z 54-go, na którą pracowałem dwa lata, sprzedając bajgle i fasolkę w szkolnej stołówce... Moja jedyna Betty... odeszła.

Później w motelu ryczałem w poduszkę całą noc. Straciłem nadzieję i chęć do życia.
A dziś postanowiłem je zakończyć. Zapisuję swoją kolekcję kapsli po mleku, małemu Jimmowi Kermanowi. A starą gitarę, mojemu najlepszemu przyjacielowi, Willemu Kermanowi.
Żegnajcie.

17 lipca K.D. 1964

Zawiodłem się sam na sobie. Nie umiałem odejść z godnością. Stanąłem dziś rano na moście nad rzeką.
Patrzyłem w odleglą taflę brudnej wody... i nie potrafiłem zrobić tego kroku. Nie wiem co robić.

19 lipca K.D. 1964

Dziś znalazłem rozwiązanie. Zobaczyłem plakat na płocie. Że też wcześniej na to nie wpadłem. To jest rozwiązanie. Wstąpię do wojska! Jutro idę do komisji rekrutacyjnej. W wojsku zapomnę o stracie mojej ukochanej Betty, a może nawet zginę bohaterską śmiercią! Już niedługo.

20 lipca K.D. 1964

Udało się z ledwością. Poszedłem i zgłosiłem się na ochotnika do najgorszej jednostki jaką mają. Do samej piechoty morskiej. Poprosiłem nawet o przydział do sił desantowych, żeby w razie czego być na pierwszej linii ognia. Mówiłem, że chcę walczyć za ojczyznę i zbierać uszy i nosy zabitych wrogów, dla chwały kraju. Kiedy skończyłem swoją przemowę, sierżant jakoś dziwnie na mnie patrzył. A kiedy spytałem, gdzie mam podpisać, cofnął się o krok. Potem coś tam burczał o braku etatów, wstrzymaniu naboru i coś tam jeszcze. Na szczęście z zaplecza przyszedł jakiś porucznik i spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział żebym przyszedł jutro po bilet i skierowanie do jednostki. Tak więc, drogi pamiętniku – Jestem już prawie w Armii. Tu z honorem oddam życie!


[Powiązanie danych. Odnośnik do archiwum wojskowego. Zapis fragmentu stenogramu z biura rekrutacyjnego nr 1234. Dot. J. Kerman – 20 – lipca.]

- Oszalał pan, poruczniku? Przecież to jakiś [brak słowa w słowniku. Najbliższy prawdopodobny odpowiednik – osoba o zakłóconej równowadze psychicznej], słyszał pan?! Chce obcinać uszy i nosy, a my nawet nie mamy nosów!
- Oj tam... widać, że dzielny i głupi... potrzebujemy takich w lotnictwie. Ciągle nas pytają o nowych. Te ich latające złomy mają siedemdziesięcio procentowy wskaźnik awarii. A śmiertelność pilotów blisko czterdzieści procent. A ktoś latać musi. Zwłaszcza, że coś tam gadają o niepokojach na granicy. Coś czuję, że niedługo będziemy takich
[brak dokładnej definicji – odpowiednik – wysoka figura w starej grze karcianej – sprawdź hasło KOPER – GRA HAZARDOWA] potrzebować i to dużo. A tu nam się taki sam pcha w ręce.
- Właściwie, co mi tam. Premia za rekruta będzie, statystykę podciągniemy.
- No pisać, że przyjęty, a jutro won na szkolenie do Fortu Abraham Kerman.
[Koniec zapisu stenogramu. Brak dalszej części w aktach].

27 lipca K.D. 1964

Udało się! Jestem w wojsku. Dostałem mundur. Od jutra zaczynamy. Widziałem dziś jeden z tych samolotów co je mamy pilotować. Piękna maszyna. Smukła, z ostrymi skrzydłami. I ten ryk silników. Prawie jak moja Betty. Podchodził do lądowania, tak szybko, silniki dmuchały takim ciemnym dymem, a potem dotknął pasa. Widziałęm smugi iskier z pod kadłuba. A potem podjechała chyba ekipa techniczna. Błyskali światłami, straż pożarna i karetki. A potem widziałem jak krzyczeli z radości i podrzucali pilota. Pewnie jakiś bohater. Ja też tak chcę!

12 września K.D. 1964

Nudy. Ciągle jakieś wykłady. Po cholerę komu wiedzieć ile jest systemów hydraulicznych w godnoli silnika? Ma działać, ma lecieć, a pilot ma kierować. Od napraw są mechanicy! Ja jestem pilotem. No... prawie. Ciągle czekamy na pierwszy lot. Czemu to takie nudne? Inaczej sobie wyobrażałem wojsko.

13 pażdziernika K.D. 1964

JESTEM PILOTEM! Dziś miałem pierwszy lot. Ależ to wspaniałe uczucie. Ta moc pod ręką. Ta prędkość. Te przeciążenie w locie. Te drgania maszyny. Muszę to po prostu napisać.
Wsiadłem z instruktorem do maszyny numer S-666. U nasz nazywają ją „Parszywą szóstką”, ale starsi kadeci nie umieli mi powiedzieć czemu. Mówili, że sam się zorientuję. To nasza szkolna maszyna. Dwumiejscowa wersja YU-2 SRA. Nazywają je tutaj „Kozami”. Dwa silniki odrzutowe. Rewelacja. Skrzydła Delta, czyli takie trójkątne. Wersja wojskowa ma działko i rakiety niekierowane, ale nasza ma tylko specjalny aparat fotograficzny. Podobno do symulowanych walk. Robi zdjęcia bardzo szybko i potem widać, czy by się trafiło. Ale to teraz nie ważne. Instruktor najpierw mi coś tam długo tłumaczył, te same nudy co na wykładach. Kiwałem głową i czekałem.
Pokołowaliśmy na start, a Instruktor – „wujek” Henry Kerman, dodał gazu i wystartowaliśmy. Tylko moje opanowanie pozwoliło mi na to, by nie śmiać się na głos. Dobrze, że „wujek” siedział w tylnej kabinie i nie widział mojej twarzy.
I wreszcie, wysoko nad ziemią. „Wujek” oddał mi ster.
Nawet nie pamiętam tego lotu. Ale kiedy lądowałem (i to sam!) czułem się wspaniale. Martwi mnie tylko, że „wujek” się chyba źle poczuł. Był jakiś taki blady i roztrzęsiony. Pytałem co mu jest, ale mówił, że to tylko stara kontuzja i mu przejdzie. Kiedy się spytałem, kiedy znów lecimy, zżółk jeszcze bardziej i zwymiotował. Zostawiłem go w rękach sanitariusza. Jak wyzdrowieje, znów polecimy.

14 października K.D. 1964

HURRA! Zostałem dziś samodzielnym pilotem! Sam dyrektor szkoły przyszedł i powiedział, że zrobiiłem wielkie wrażenie na instruktorach, że jestem samorodnym talentem i od dziś będę latał sam. Nawet nie możecie sobie wyobrazić mojej dumy!

[Zapis powiązany w archiwach. 14 pażdziernika 1964. Dot. Kadet J. Kerman. Rozmówcy nieustaleni]
- To jest prawdziwy
[Brak definicji w słowniku. Brak powiązań i synonimów]. Nigdzie więcej z nim nie polecę! Nawet związany i ze znieczuleniem! Ja nie chcę ginąć! Ja jestem młody! Ja mam dopiero 64 lata!
- Spokojnie Henio. Spokojnie. Musimy coś z nim zrobić. Wywalić nie możemy, bo sobie radzi i to nieźle. A dziś nawet dał niezły popis.
- POPIS! ?POPIS!? Ten imbecyl omal nie rozwalił samolotu! Ja wiem, że te maszyny to marny złom, wciśnięty nam na siłę, bo się nigdzie nie nadawał. Ale do jasnej cholery, ja nie chcę umierać przez takiego
[Definicja słownik – dawne zwierzę gospodarskie. Samiec. Hodowane dla sierści, z której wyrabiono materiał ubraniowy. Więcej informacji w archiwum.] ! Wiesz, że zrobił beczkę 20 metrów nad ziemią! 100 metrów przed pasem! I od razu posadził maszynę! To nie jest na moje nerwy!
- To co mam z nim zrobić!
- Nie mam pojęcia. Ja bym mu dał najgorszy samolot, pozwolenie na latanie samemu i niech sam się zabije. A my może dostaniemy jakiś nowy, w ramach odszkodowania.
[Koniec zapisu. Brak dalszego fragmentu.]

8 stycznia K.D. 1965

Idzie mi coraz lepiej. Mówią, że zostanę najmłodszym oficerem lotnictwa. Większość chłopaków szkoli się tu trzy lata. Ale dyrektor pytał mnie sie dzisiaj, czy nie chciałbym, ukończyć szkolenia już w tym roku. To byłby rekord szkoły! Jest wspaniale. Kocham te szybkie maszyny. Takie zwrotne, takie dzikie i szybkie. A ja się durny przejmowałem tamtym starym wrakiem. Więcej! Chcę więcej.

14 marca K.D. 1965

Kochany pamiętniku. Dziś zostałem bohaterem!. Dyrektor zgłosił mnie nawet do medalu za odwagę. I to II klasy. Ale pewnie chcesz wiedzieć jak było.
Jak zwykle mój YU-2 leciał sobie na swoim pułapie. Grzaliśmy ile wlezie. Prawie się udało dojść do jednego Macha. Prawie. Nikomu się to jeszcze nie udało, ale dziś miałem blisko 989km/h.

[Uwaga systemowa – Możliwy błąd w tłumaczeniu. Wg archiwalnej instrukcji samolotów YU-2, maksymalna prędkość dopuszczalna to 734km/h Większa prędkość powodowała zniszczenie konstrukcji] .

Maszynka trochę się trzęsła i jęczała, ale nie gorzej niż zwykle. I kiedy było tak blisko, tak bardzo blisko – Uszkodził się jeden z silników.  Po prostu trzasnęła turbina. Zapamiętać.
[Słowo pejoratywne, dostęp ocenzurowany] potem mechaników, że dopuścili maszynę do takiego stanu. Gdyby to była moja maszynka... Ale ja jestem pilotem. A oni mają dbać o maszyny.
W każdym razie, ci w kontroli lotów strasznie się tym przejeli.  Krzyczeli, żeby się ratować, skakać na spadochronie i w ogóle. Ale się nie przejąłem. Zwłaszcza, że nie brałem spadochronu. Ciągle mnie uwierał i jest tak ciasno w kabinie...

Po prostu wróciłem na lotnisko. Tuż przed pasem, maszynka jakoś za szybko podchodziła ale podciągnąłem pod ostrym kątem i jakoś trafiła na pas. No... podwozie trzasnęło. Nie powinno się YU-2 lądować przy 542km/h, tylko przy 184km/h, ale przejechaliśmy się trochę na brzuchu i w końcu stanęliśmy na końcu pasa. Wyłączyłem silniki, elektrykę i wysiadłem. Pami ętam te ciszę na lotnisku.
Wszyscy stali z otwartymi gębami i patrzyli się na mnie. Po prostu im mowę odjeło. Poczułem się taki dumny. Wziąłem kask pod pachę, podszedłem do szefa lotów i zameldowałem powrót z lotu szkoleniowego. Szef był pod takim wrażeniem, że tylko odsalutował, a ja poszedłem do szatni.
A później chłopaki z roku, wpadli do mnie z butelką. Muszę kończyć. Wołają mnie.

[Zapis archiwalne (fragmenty) – Zdarzenie wypadkowe 14 marca K.D. 1965 – Lądowanie awaryjne YU-2 numer boczny S-1313. Załoga 1 os.  – J. Kerman. Pilot przeżył. Zapis rozmów z kontrolą lotów]

 K (kontroler) – „Es trzynaście trzynaście, podaj dane telemetryczne o pozycję.
P (pilot) – Wieża, tu Es trzynaście trzynaście, pozycja trzy mile od Kerb jeden, wysokość siedem zero zero, kurs dziewięć siedem, prędkość
[zapis nieczytelny, szum radiowy. Próba odczytu wskazuje na wartości niezgodne z instrukcją użycia maszyny. Prawdopodobnie błąd tłumaczenia.]
[zapis audiofonetyczny – Huk lub eksplozja]
K – CO TO BYŁO!? Es trzynaście, trzynaście odezwij się.
P – Tu Es trzynaście trzynaście, padł mi chyba silnik. Wracam do bazy.
K – CO?! Pozostań na nasłuchu!
[uruchomienie interkomu wewnętrzenego]
K – ALARM! YU-2 stracił silnik i spada!
S (Szef lotów) – O cholera! Już lecę! Wezwij ekipę na pas!
[Zapis częściowo nieczytelny]
S – Es trzynaście trzynaście , to rozkaz! Skacz!
P – Odmawiam. Wyląduję na pasie. Nie będę tracić maszyny.
S (interkom) – Co to za
[Definicja podana wcześniej. Zwierzę hodowlane, samiec]   tam leci?
K – Szalony Jebi.
S – Oh.... To przynajmniej tyle dobrego. Przynajmniej jednego się pozbędziemy...
K – Może mu się uda? Podobno ma fart.
S – W duchy wierzysz? NIKOMU, NIGDY nie udało się wylądować YU-2 z uszkodzonym silnikiem... Spadają jak kamień, są niesterowne bez hydrauliki, awionika szwankuje. Dawno już mieli się pozbyć tego złomu. Instrukcja mówi jasno – pada silnik i skaczesz.
K – Jest! Widzę go w lornetce!
S – No to sobie popatrzymy na grila.
[Fragment 26 sek. zapisu nieczytelny]
S – Ożesz.... WIDZIAŁEŚ TO CO JA?
K – Aaaale to... to .. to nie jest możliwe... nie jest... przecież nikomu...
S – Z taką prędkością... Ile on zasuwał? Radar... RADAR! DAWAĆ MI TU ZAPISY!!!

[Zapis nieczytelny – koniec  zapisu]
[ Zapis archiwalny – dokument wniosku o przyznanie oddznaczenia dla J. K. Czy chcesz zobaczyć dokument? TAK / NIE ]
.

28 czerwca K.D. 1965

Zdałem! Jako pierwszy kadet w historii szkoły, zakończyłem szkolenie po pierwszym roku! Ale mnie żegnali. Machali, pomogli odnieść bagaże na stacje. Dyrektor się chyba ze trzy razy pytał, czy na pewno dzisiaj odjeżdzam. Wiem, że mnie lubi, i chciałby abym został jeszcze dłużej, ale nie mogę. Czeka mnie służba! Dostałem przydział i to do pulku obrony granic. Tuż przy samej wschodniej granicy. Będę służył krajowi. I mają mi dać nowy samolot! I to szybszy!. Nie mogę się doczekać.

30 czerwca K.D.  1965

Dziś przyznano mi nowy samolot. To najnowsza wersja FAK-U2. Większy niż nasze szkolne YU-2. Na pewno je widzieliście. To te z plakatu rekrutacyjnego.
[Referencja do dokumentu graficznego.  Przeszukanie archiwum zakończone. Brak dokumentu. Błąd 606]
Dwa silniki turbinowe. Duże skrzydła i latają jak marzenie. Chłopaki trochę narzekają, że są słabo uzbrojone, bo to jedno działko to mało. Ale można zaczepić trochę bomb. Pytałem o nie, ale tylko na mnie popatrzyli i powiedzieli, że nie ma bo nie dowieźli. Myślałem, ze w wojsku lepiej dbają o zaopatrzenie. Poznałem dziś swojego nawigatora i drugiego pilota, Andiego. Fajny gość, tylko nieco sztywny. Ale to nic, rozkręcimy go. Na razie idę spać. Jutro zaczynamy treningi.

18 Listopada K.D. 1965

Co za nudy. Wyszedł bym do miasta, ale nie chcą mi dać przepustki. I to z powodu takiej głupoty, jak drobne uszkodzenie maszyny. Może i wyrwało podwozie, ale wylądowałem na ornym polu i żyję. Zakład wygrany. Muszę jutro odwiedzić Andiego w szpitalu. Może już mu przeszedł ten atak paniki. Noga się szybko zrośnie. A karną służbę się jakoś odrobi.

[Znaleziono referencję. Nagana służbowa z powodu nieautoryzowanego użycia sprzetu wojskowego]

13 marca K.D. 1966

Andy poprosił o przeniesienie. Nie wiem co on widzi w tej bazie na North Pole. Pusto tam, zimno. Lata się rzadko. Mówił, że ma w pobliżu rodzinę. Nie wiedziałem, że za kołem podbiegunowym są jeszcze jakieś osady. Muszę popytać. Andy nie zostawił adresu. Pewnie zapomniał. Na razie czekam na nowego nawigatora.

20 marca K.D. 1966

I to jest nawigator! Fredy to równiacha. Lubi się zabawić, nie przejmuje sie drobiazgami. Świetnie nam się lata razem. Muszę sprawdzić co potrafi, bo o resztę nie trzeba się martwić. Na przepustkę pójdziemy do miasta. Już czuję te gorące rytmy i smak piwa.

22 marca K.D. 1966

Mówiłem, że Fredy to równy gość. Nie uciekł, osłaniał mi plecy. A ci idioci z marynarki poczuli co to znaczy żartować sobie z pilotów. Jeszcze dwa tygodnie i wyjdziemy. Mamy cele na przeciwko to możemy sobie pogadać. Ale warto się pomęczyć. To była jazda. Nas dwóch i sześciu marynarzy.  Prawie wygraliśmy jak wpadła żandarmeria. Też prawie wygraliśmy. Ale jak wezwali potem dwa plutony na pomoc, to musieliśmy się poddać. Jeszcze boli mnie głowa po tej pałce.

25 kwietnia K.D. 1966

No i mamy remis. Fredy założył się, że nie przelecę pod mostem na rzece. Ja założyłem się, że nie wyprowadzi mnie na ten most we mgle. Obaj przegraliśmy. Teraz musimy sobie obaj postawić piwo. Kurcze, gość jest naprawdę niezły. Sześć mil lotu tylko na komendy: lewo, prawo, niżej, wyżej, szybciej, wolniej. Mgła paskudna, a przęsło niewiele większe od samolotu, ale udało się.
Ciekawe, kiedy szef lotu odzyska normalny zielony kolor. Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby Kerbal miał niebieską twarz. Musiał się ostro czymś zdenerwować. Ale nie powiedział o co chodzi. Tylko się darł, że dostał dwóch wariatów i już stracił nerwy. Fredy też nie miał pojęcia o co chodzi. Ale nie ważne. Założył się dziś ze mną, że nie zdołam strącić kołem, kapelusza ze stracha na króble, na polu sałaty naszego szefa kompanii. Ja się założyłem, że nie zdoła mnie na niego naprowadzić jak będę miał zawiązane oczy.

26 kwietnia K.D. 1966

Zakład nie rozstrzygnięty. Nie zdążyliśmy wsiąść do samolotu, a paru żandarmów się na nas rzuciło. Siedzimy znów w pace i nie wiemy za co. Przecież nic nie zrobiliśmy. Jeszcze.
Fredy mówi, że ktoś musiał wygadać. Mam swoje podejrzenia.  Jak wyjdę, jak palnę w ten łysy łeb...

02 kwietnia K.D. 1966

Nudna rutynowa służba. Tylko adiutant naszego szefa jest w szpitalu. Ktoś mu przywalił parę dni temu pałą w ten łysy łeb. He he he... Może sie nauczy trzymać zęby na kłódkę.



Kapitan przerwała czytanie. Zerknęła na zegarek. Zaraz zacznie się zmiana wachty na mostku.
Rozpędzanie statku zajmie pewnie z dwie godziny. Potem tylko obliczyć manewr i opuścimy strefę oddziaływania Eeloo.
Wolała być wtedy na mostku i pilnować, by wszystko przebiegło zgodnie z planem. Zamówiła przez interkom kubek kakao i wróciła do lektury.
Coś jej tu brzmiało znajomo.



18 lipca K.D. 1966

Coś się szykuje. Jednostka się szykuje do pełnej gotowości. Wreszcie dowieźli bomby i nawet rakiety. Chcieliśmy z Fredym pożyczyć kilka i poćwiczyć, ale nas wygonili ze zbrojowni. Strasznie nieużyte  Kerbale tam siedzą. Podobno coś się popsuło w yej, jak jej tam, no tej... dyplomacji.
Mamy patrolować naszą granicę i pilnować, że nasi „sąsiedzi” nie naruszali naszego rejonu.



[CENZURA – DYREKTYWA 1234/1234/1234/NMM/TW]
[Dalsze zapisy utajniono. Wyłącznie do wiadomości dowódctwa sił powietrznych]
[Przebieg służby oficera lotnictwa J.K. nr 546324456243354 tylko do wglądu osób z priorytem AAAAAAA+AAAAA+++AAA+A]
[Dostępne referencje archiwalne – lista odznaczeń wojskowych:]


- Order Kongresu – 7
- Order Dumy i Honoru – 23
- Krzyż Wiecznie Walecznych – 43
- Odznaka Strażaka I klasy z Diamentowym liściem – 15
- Order za Misję „Żelazna Tarcza” – 1
- Order za Misję „Niezłomni” – 1
- Order za Misję „Obrońca Granicy” – 2
- Order za Misję „Młot” – 1
- Wstęga Zielonego Sztandaru - 14
- Medal Zielonego Serca – 138
- Honorowe zwolnienie z wojska – 1

[Odznaczenia utajnione – 124]

[KONIEC ZAPISÓW OBJĘTYCH DYREKTYWĄ 1234/1234/1234/NMM/TW]


05 września K.D. 1968

Kochany pamiętniku. Znów jestem cywilem. I co ja mam począć? Od tygodnia chodzę tylko po knajpach, rozbijam się po autostradzie nowiutką Kerbetą i podrywam dzieczyny. Ale co z tego?
Brakuje mi tej akcji, tego działania i ... szybkości. Jakbym znów chciał przelecieć na naddźwiękowej przez formację bombowców. Albo to przedzieranie się nocami, z Fredym na plecach. Te nerwowe chwile, żeby przemknąć się tuż za plecami żadnarmów, do koszar.
Jak mi tego brakuje... Potrzebuję jakiś wyzwań, czegoś... czegoś... sam nie wiem.
Chciałbym polecieć tak szybko, jak żaden Kerbal w historii. Być tam gdzie nikt nie dotarł. Po prostu... muszę być tam pierwszy...

09 września K.D. 1968

Nie wierzę w to co usłyszałem. Prezydent dziś w telewizji powiedział, że powołuje nową agencję. Aby pokojowo pokonała na szych wrogów. Że pokażemy na coś na stać. Zaczynamy program kosmiczny.
Kosmos... ostateczna granica, gdzie nigdy nie dotarł żaden Kerbal. Czuję się dziwnie. Mam mrówki na całym ciele. Muszę się tam dostać. Muszę polecieć w kosmos.  Po prostu muszę.

12 września K.D. 1968

Jestem załamany. Nie chcą mnie wziąść. Powiedzieli, że mają już kandydatów z wojska. Jak powiedziałęm, że też byłem w wojsku, to się tylko uśmiechnęli. Jestem załamany. A tak na to liczyłem. No cóż. Przyjmę na razie tę robotę w Instytucie badań nad przeciążeniami. Potrzebują pilota do wirówki.

14 luty K.D. 1969

Dziś usłyszałem prawdziwe nowiny. Podobno otwierają nabór otwarty do KSP – jak nazwali nową agencję kosmiczną. Nie pytałem o szczegóły, ale ponoć ich wojskowi piloci się pochorowali czy coś.

[Referencja archiwalna – artykuł z „Kerb Time” z 10 stycznia K.D. 1969 – „Wypadek na wyrzutni w KSP. Kilka ofiar śmiertelnych, dziesiątki rannych. Kto teraz poleci w kosmos? Czy jesteśmy pośmiewiskiem świata?” – Artykuł dostępny w zasobach archiwalnych – LINK ]

17 luty K.D. 1969

HURRRAA!!! PRZYJĘLI MNIE! PRZYJĘLI!! BĘDĘ PILOTEM KOSMICZNYM!
Wystarczy... Idę z chłopakami na piwo. Musimy to uczcić.

[Referencja archiwalna – artykuł z „Kerb Time” z 18 luty K.D. 1969 – „Zamieszki w centrum. Grupka pijanych chuliganów wyrządziła znaczne szkody i pobiła dwa plutony policji. ” – Artykuł dostępny w zasobach archiwalnych – LINK ]

[PRZERWA W ZAPISACH]



Kochany pamiętniku. Piszę po raz ostatni. Siedzę na tej skutej lodem planecie i patrzę się w gwiazdy.
Chłopaki wolą siedzieć w kapsule. Mówią, że tam przynajmniej nie wieje, a jak ktoś ich będzie szukał, to zacznie od statku.
No cóż, ich wybór. Pomału kończy się tlen. Jest też coraz zimniej.
Jak tu trafiliśmy? Przez jakiś durny błąd. To miała być nasza pierwsza misja na Dres. Sprawa polityczna.
 Nie dało się inaczej, skoro tamci wysłali wcześniej sondę na Boba. Najdalszy lot w historii. Największe osiągnięcie Kerbali.
Oczywiste, że wybrali nas, Billa, Boba i mnie. Sam zresztą bym się zgłosił.

A co poszło nie tak? Głupi błąd. Zawiódł człon podróżny. Oderwał się i już. Mogliśmy wrócić, ale postanowiliśmy wykorzystać „procę” Duny.
I nawet poszło nieźle, ale minęliśmy strefę przyciągania Dres, dosłownie o włos. I odlecieliśmy w kosmos. Bob wpadł w panikę i musieliśmy go związać.
Przeszło mu dopiero po dwóch dniach. Ale wtedy Bill miał już plan. Wyliczył, że przelecimy koło Eeeloo. Gdybyśmy odpowiednio wymanewrowali, mogłoby nas cisnąć w okolice Kerbinu. Wrócilibyśmy do domu. A lot i tak byłby sukcesem. Nikt nie dotarł jeszcze tak daleko.
Ale tym razem, weszliśmy za głęboko w studnię Eeloo. Pół roku podróży i przygotowań.
I przegraliśmy tylko dlatego, że rakieta miała ciut za słabe silniki. Ale kto to mógł przewidzieć?
Zawsze twierdziłem, że dopalaczy i mocy nigdy za mało.

Potem była nerwowa walka ze statkiem i planetą. Nie ma atmosfery, a rakieta to nie samolot. Ale się udało. Szczerze, to sam nie wiem jak.
Ale żyjemy, a rakieta nawet cała. Tylko paliwa nie ma już wcale.
Ostatnie zbiorniki, były prawie puste, ale i tak rozbiły sie przy lądowaniu.
Chłopaki mają nadzieję, że po nas przylecą, ale ja wiem, że nikt nie przyleci. A nawet jeżeli, to nie zdążą. Będziemy mieć farta, jak nas znajdą za trzysta lat.

Pozostaje sie pożegnać. Zaraz schowam cię do tej beczki, może ty, pamiętniczku, doczekasz ratunku.

Ja tu sobie posiedzę. Popatrzę jeszcze w gwiazdy. A wiesz co jest najlepsze? Że jestem najdalej ze wszystkich Kerbali (specjalnie nawet wyszedłem ze statku, że przejść kilka metrów dalej). Pędziłem z największymi prędkościami, z jakimi poruszał się Kerbal.
A mimo to... Nadal patrzę w niezmierzoną przestrzeń, gdzie mógłbym dotrzeć. A może mi się uda?
Jak służyłem w wojsku, spotkałem takiego mnicha, który wierzył w reinkerbizację. No, tę wędrówkę dusz.
Jeżeli to prawda, to chciałbym znów być pilotem i lecieć dalej i szybciej od innych. A potem znów i znów. Być zawsze pierwszy, tam gdzie nikogo nie było.

Spełniłem swoje marzenie i mogę odejść. Żegnaj pamiętniku. Przekaż moje słowa przez otchłań czasu.
Myślę, że jeszcze sobie popatrzę w gwiazdy...


[KONIEC ZAPISÓW I TŁUMACZENIA]


Martha odwróciła wzrok od czytnika i przetarła oczy. Dawno tyle nie czytała. Niesamowite. Taka pasja w jednym Kerbalu. Jak dobrze rozumiała tego Jebediaha. Oh, na pewno na Kerbinie się rzucą na te zapisy jak kepczaki na sałatę. Spojrzała na zegarek i pewne słowo samo wyrwało się z ust. Wachta! Spóźni się. Złapała obowiązkowy hełm, który zawsze należało nosić przy sobie, zapieła skafander i pobiegła na mostek. Zdążyła w ostatniej chwili.

- Kapitan na mostku! – Bosman jak zwykle był czujny.
- Dziękuję, Bosmanie, spocznij. Kto pilotuje?
- Jasmin Kerman ma teraz wachtę.
- Doskonale. Zaczynamy manewry. Koordynaty na ekran.

Na ekranie pokazały się wyliczone dane dla punktu startu i konieczne przyśpieszenie. Timer odliczał czas.

- Porucznik Jasmin, proszę startować.
- Aye, Aye ma’am.

Młoda pilot złapała za dźwignię przepustnicy i pchnęła ją.  „Admirał Joe”, ruszył cała swoją masę, rozpalając za rufą atomowy ogień. Prędkość zaczęła rosnąć. Komputer od razu wyświetlał na ekranie zmiany orbity. Mimo to nawigator stał nad swoim pulpitem i monotonie powtarzał zmiany, pilnując jednoczeście czy kurs jest prawidłowy. Po kilku minutach kiwnął głową. Komputer zaś wyświetlił wartość zerową przyśpieszenia.

- Silniki do prędkości manewrowej.
Nic się nie stało. Pilot dalej trzymała pełny ciąg. Martha i reszta załogi spojrzeli na nią.

- Silniki do prędkości manewrowej!.
Nic.

- Poruczniku Jasmin!
- Co? Oh! Tak jest, silniki do prędkości manewrowej.
I zamknęłą przepustnicę.

- Co się z panią dzieje poruczniku?
- Przepraszam Ma’am. Nagle poczułam... poczułam...
- Co takiego?
- No... że jestem tak daleko i że warto by polecieć choć trochę dalej i szybciej... Wiem, że to głupie...
- Proszę po prostu wykonywać rozkazy.  A dalej to my jeszcze polecimy. Dowódctwo planuje nową misję. Aż po za system. Do pasa Orrota Kermana, tam gdzie rodzą sie komety.
- Tak jest Ma’am!
- No to wracamy. Czas dostarczyć do domu nasze zguby.

Ogromny statek mknął przed siebie, rozcinając niezmierzoną przestrzeń. Może to trochę dziwne, a zapisy komputera twierdziły coś innego, ale droga do domu wydała im się jakaś taka wyjątkowo szybka.


THE END.









 

13
Dyskusje na dowolne tematy / Naleśniki po Munowsku.
« dnia: Śro, 29 Sty 2014, 20:40:52 »
Coś specjalnie dla ducha, żeby mieć siły na walkę z grawitacją. ;)

NALEŚNIKI PO MUNOWSKU.

Składniki:

- Szklanka mąki (250g)
- Szklanka mleka (byle nie to świństwo UHT - prawdziwe, od Krasuli w butelce)
- Dwa jajka klasy 0 (kurze... Niektórzy by pewnie pomyśleli o strusich. Wówczas nie ręczę za efekt)
- Proszek do pieczenie, dwie czubate łyżeczki do herbaty.
- Torebka cukru wanilinowego.
- 1/4 szklanki cukru
- 2 łyżki miodu (jak ktoś ma uczulenie na miodzik, to zrezygnować i 1/3 szklanki cukru).
- Duża szczypta soli.
- 50 gram sklarowanego masła (Jako, że klarowanie masła jest czasochłonne i upierdliwe - polecam kupić w sklepie gotowe klarowane, w kubełku).
- Dodatki wg gustu: Syrop klonowy, miód lub słodka śmietana z konfiturami owocowymi.

- Miska
- łyżka  stołowa
- mała łyżka (chochelka) do zupy.
- Patelnia teflonowa tudzież z inną cudownie nieprzywierną powłoką.
- Nylonowa łopatka do placków.

Przygotowanie:

Bierzemy miskę. Do środka wsypujemy mąkę, cukier, sól, proszek do pieczenie, cukier wanilinowy. Do tego wbijamy jajka całe (minus skorupka - z jakiegoś powodu ciasto z nią robi się nadmiernie chrupkie ;) ). Wlewamy mleko. Wszystko mieszamy łyżką na gładkie ciasto. Jest to na tyle proste, że szkoda brudzić mikser. Mogą zostać małe grudki.
Na patelni rozpuszczamy masło sklarowane. Wystarczy, że się rozpuści, nie musi się gotować. Czekamy aż trochę ostygnie i dodajemy do ciasta. Co zostanie na patelni - zostawiamy.
Ciasto mieszamy na gładko, aż się zrobi aksamitne, o konsystencji gęstej śmietany.

Patelnie grzejemy na małym ogniu tudzież jego indukcyjnej wersji.

Chochelką nabieramy trochę ciasta i lejemy mniej więcej 10-12 centymetrowy placek.
Zostawiamy, żeby się sam rozpłyną.
Czekamy. Po chwili na cieście zaczną się pojawiać małe dziurki. Czekamy aż pojawią się na całym cieście (które powinno rosnąć w górę) i nie będą już znikać.
Taki podziurkowany placek, podnosimy łopatką i przewracamy na drugą stronę. To pierwszy test naszej potrawy. Powierzchnia powinna przypominać pokrytą kraterami powierzchnię Muna. ;)
Czekamy ok pół minuty i zdejmujemy łopatką placek i kładziemy na talerzu.

Powtarzamy czynności, aż skończy się ciasto w misce. Nie dodajemy do smażenia żadnego tłuszczu - w cieście jest go wystarczająco. Pierwsze placki smażymy na resztkach wcześniej topionego masła. Ostatnie już na sucho.
Dzięki temu, po skończeniu, nie trzeba myć patelni.  ;D

Wspomniana porcja starcza na ok. 8-10 placków, zależnie od lanej wielkości.

Po usmażeniu ostatniego placka, umyciu miski i łyżek. Placki dzielimy wg apetytu pomiędzy siebie a resztę kibicujących głodomorów i każdemu polewamy je wybranym dodatkiem - syropem klonowym, lub miodem, lub słodką śmietaną z konfiturą. Mogą też być lody.

Na koniec zjadamy, czerpiąc z kraterowej powierzchni placków, inspiracje do zwiedzania naturalnego satelity Kerbina.

Smacznego!

14
Inne gry / The Hunter
« dnia: Pią, 17 Sty 2014, 23:11:51 »
Każdemu, komu nudzą się rozległe przestrzenie, polecam jeden z najlepszych obecnie symulatorów polowania.
Do niedawna była to gra SP, obecnie stała się Multi (ale nadal można grać w SP).

Strona główna gry: Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Gra jest dostępna w opcji darmowej, z pewnymi ograniczeniami zawartości. Abonament najtańszy na 3 miesiące to koszt 15$, czyli ok. 15zł na miesiąc. Nie są to koszty wielkie, za to dostajemy liczne przywileje i dostęp do pełnej zawartości gry. Przy zakupie pierwszego abonamentu warto wybrać pakiet startowy. Są nieco droższe, ale dają w prezencie dodatkowe przedmioty, np. najtańszy pakiet "wayfare" daje nam strzelbę "pompkę" i rewolwer 0,357 i parę innych dodatków. A gdy się członkostwo kończy, zawsze możemy wrócić do darmowej wersji, nic nie tracąc. A gdy nam się znudzi, znów wykupić najtańszy abonament i szaleć.

The Hunter jest symulatorem polowania. Tak więc, przeważa tu realizm nad zabawą.

Wcielamy się w myśliwego, którego zadaniem jest upolować jak najlepsze trofeum, w czasie przemierzania rezerwatów myśliwskich.
Nasza postać się przy tym rozwija. Celniej strzela z używanej broni, lepiej tropi, lepiej ocenia zwierzynę, którą zobaczy itp.

W darmowej wersji gry mamy do dyspozycji jeden, dość słaby sztucer kalibru 0,243, do którego dostajemy ok. 30 nabojów, które są po każdym polowaniu uzupełniane. Dostajemy też wabik na jelenie, naśladujący beczenie łani, oraz prawo do polowania w jednym rezerwacie, na jeden gatunek jelenia - Konkretnie Mulaka.
Możemy za pieniądze, wykupić tzw. em$ - walutę do zakupów w sklepie, gdzie możemy kupić różne rodzaje broni, lunet, amunicję, wabiki, ubrania, różne atraktory i przynęty, sprzęt pomocniczy czy maskujący. Amunicję do broni innej niż sztucer 0,243, musimy kupować sami, chyba że mamy abonament, wówczas będzie ona uzupełniana za darmo.

Jako, że polowanie na jednego Jelenia, może się znudzić, pewnie jesteście co jeszcze jest dostępne?

Nielimitowana amunicja do każdej, posiadanej broni.
Na chwilę obecną mamy dostęp do siedmiu rezerwatów, różniących się klimatem i oczywiście gamą zwierząt.
A tych jest sporo.
Od najmniejszych:

Ptaki - bażanty, kaczki krzyżówki i indyki
Drapieżniki małe - lis i kojot.
Sarna
Dzika świnia
Dzik
Jeleniowate - Mulak, Jeleń Wirgilijski (Whitetail), Jeleń czarnogoniasty (Blacktail), Wapiti, Jeleń szlachetny
Łoś
Duże drapieżniki - Baribal, Niedźwiedź brunatny.

Niektóre zwierzęta są agresywne i mogą zaatakować myśliwego, co nie kończy się mile.
Każde zwierzę ma odmienną charakterystykę zachowań, inne zmysły, wymaga innej techniki polowania.
Jest bardzo mała szansa, że spotkamy tzw. unikat, czyli zwierzęta o ubarwieniu odmiennym od gatunku. Albinosa (np. biały jeleń), "łaciatego" - pół albinosa, czy "murzynka" - melanistycznego.
Niektóre gatunki (baribale, kojoty i lisy) mają też różne odmiany umaszczenia, które nie są unikatowe, ale odmienne od podstawowej wersji gatunku.
 
Każdy typ broni ma odmienny zakres dozwolonych zwierząt do polowania.
A czym możemy polować?

Do wyboru mamy szeroką gamę sztucerów. Od malutkiego 0,226 (tzw. lisówka), po potężne kalibry 0.300, 0,308 czy 30-06. Ukoronowaniem jest obecnie sztucer 9,2x62, na grubego zwierza. Mamy kilkanaście typów, także w różnych wariantach kolorystycznych.
Komu mało sztucerowej kuli, może kupić strzelbę 12/70. Do wyboru klasyczna dubeltówka, BOK, typowa "pompka". Zapowiedziano wkrótce jednostrzałową (za to tanią) strzelbę oraz wersję automatyczną. Zaletą strzelby jest to, że możemy z niej polować na każde zwierzę, wystarczy dobrać odpowiednią amunicję. dwa typy śrutu - na ptaki i zwierzynę średnią oraz typowa breneka. Potężna siła ognia, choć na bliski dystans.
A skoro bliski dystans, to mamy 4 bronie krótkie. Dwa rewolwery (jeden z nich występuje w dwóch wersjach) - klasyczne 0,357 i 0,44 oraz jednostrzałowy pistolet na nabój sztucerowy kalibru 0.308. Kładzie miśka na miejscu.
Gdy komuś jest za głośno, ma do wyboru sporą gamę broni cichej, czyli po prostu łuków i kuszę.

A komu obce są klimaty Robin Hooda, może naśladować Davy Crocketta i przemierzać puszczę z potężnym muszkietem czarnoprochowym, w kalibrze 0.50.

Poznamy też sporą gamę wirtualnych przyjaciół, którzy zlecą nam różne misje. Każdy gatunek posiada własny zestaw misji.
Musimy np. poznawać tropy zwierząt, ich głosy, podejść w zasięg wzroku, upolować wg określonych warunków, a czasem po prostu upolować je z danej broni.
Za wykonywanie misji dostajemy tzw gm$ - drugą walutę, za którą możemy nabywać niektóre rzeczy ze sklepu. Np. amunicję, czy przynęty.

Oprócz tego możemy się zmierzyć z innymi graczami w specjalnych konkursach okresowych. Trzy miejsca pierwsze są nagradzane specjalnym trofeum oraz porcją darmowego em$. Tak więc można zarobić w grze, na inne zabawki.

Możemy też otworzyć sesję i polować albo z przyjaciółmi, albo z przypadkowymi znajomymi.

Wielkim atutem jest rewelacyjna grafika. Otoczenie jest piękne, szczegółowe, rezerwaty ogromne - wiele kilometrów kwadratowych.
Można znaleźć różne ciekawe miejsca. Nawet... szukać grzybów! :)

Na zachętę - kilka zdjęć z mojej galerii.

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ
"Biały Jeleń" - jeden z 3 unikalnych albinosów, jakie w ogóle spotkałem w grze.



Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ
Daj dzióbka.

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ



Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ



Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ



Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ
Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ
Wszędzie, co widać na obrazkach - można dojść i szukać zwierzyny. Aż do morza. I to tylko mały fragment terenu.

Aby zobaczyć link - ZAREJESTRUJ SIĘ lub ZALOGUJ SIĘ
"Złoty" baribal. Tzw. "blondynka".

Zapraszam i Darz Bór.

15
Obsługa techniczna / Pożegnanie z KSP?
« dnia: Czw, 19 Gru 2013, 20:11:33 »
No właśnie.
Mam problem.

Zaczął mi wywalać się Steam, nie można było się zalogować na konto.
Wreszcie się udało. Wiem już co wykrzaczało.

Ale nie mogłem zaktualizować KSP do 0.23
Postanowiłem pójść na całość i odinstalowałem KSP, licząc na pełną instalację od nowa.
A tu zonk. Próba instalacji KSP ze Steam, kończy na starcie,  się przy 0% komunikatem "nieznany błąd".
W dodatku, instalator Steam, źle odczytuje informacje o stanie dysków innych niż C:
Wszystkie "0 MB dostępnego miejsca". Co jest oczywiście nieprawdą. Ale nie chce mi zainstalować KSP nigdzie indziej.

Miał ktoś taki problem? Można coś pomóc? Czy czekać na aktualizację Steam i KSP?

Strony: [1] 2