CZĘŚĆ DZIEWIĄTA
Doodson Kerman wyspał się doskonale. Pełen niebezpieczeństw poprzedni dzień poprzedzony miesiącami nudy spowodował, że tak głębokiego snu nie zaznał od bardzo dawna. Teraz czuł się więc, jak nowo narodzony. Z cichym jęknięciem łóżko ustawiło się do pionu, a Kerbonauta podszedł do aneksu kuchennego. Zajrzał do listy zaopatrzenia i zamruczał z rozkoszą. Żadnego żarcia z tubki, same uczciwe posiłki! Wyciągnął z szafki patelnię i rozpakował pierwszą z setek paczek porcji żywnościowych. - Jaja na bekonie. mniam mniam... - zamruczał do siebie uruchamiając kuchenkę. Dwadzieścia minut później zaczął przeglądać listę zadań.
Zadanie pierwsze - zabezpieczyć system dźwigowy. No tak, trzeba było to zrobić ręcznie. Stosunkowo ciężkie ramie mogło łatwo uszkodzić amfibię, albo nawet wyrwać się z mocowań. Nie mogło zostać zablokowane przed lądowaniem, bo system Skycrane wymuszał nietypową pozycję dźwigu. Doodson założył skafander, napełnił butlę tlenem i wszedł do śluzy. Znajomy skowyt sprężarki odessał powietrze, by po chwili z sykiem wypełnić pomieszczenie niezdatną do użytku toksyczną atmosferą Eve. Kerman chwycił za rękojeść i otworzył klapę zewnętrzną.
Trzeba było wejść na dach łazika. Ponieważ nie było to planowane jako czynność codzienna, to też sposób dostawania się na dach nie był wcale taki prosty. Doodson chwycił się drabinki i zszedł kilka szczebli w dół.
Zaawansowany system kontroli pojazdu umożliwiał wydawanie prostych komend metodą głosową. Kerbonauta przypomniał sobie dawno wykute polecenie i wyraźnie powiedział do mikrofonu. - Komenda do ATE. Śluza zewnętrzna. Zamknąć. - Komputer bipnął potwierdzenie przyjęcia rozkazu i elektryczny silnik zaczął zamykać prostokątną płytę. Gdy tylko domknęła się do końca Doodson wspiął się ponownie w górę tym razem łapiąc się drabinki umieszczonej na klapie. - Komenda do ATE. Śluza zewnętrzna. Otworzyć. - Mechanizm posłusznie zadziałał unosząc Kerbonautę w górę.
Gdy klapa znieruchomiała Doodson podniósł się chwiejnie na nogi i przeszedł kilka kroków na tył maszyny. Na ramieniu systemu dźwigowego znajdowały się zaczepy ze zwiniętymi taśmami. Należało je spiąć z zaczepami umieszczonymi na dachu pojazdu. Po chwili praca była zakończona a dźwig unieruchomiony. Taką operację należało przeprowadzić przed i po każdym użyciu urządzenia.
Naukowiec tą samą metodą, którą dostał się na dach, wrócił do wnętrza pojazdu. Zdjął skafander i zasiadł w jednym z dwóch foteli bliźniaczych systemów sterowania umieszczonych w bocznych kabinach. Przerzucił włącznik rozruchu i usłyszał jak cichutkie dotychczas buczenie obwodów elektrycznych staje się nieco głośniejsze. Osiem diod silników mrugnęło zielenią. Doodson z uśmiechem chwycił za rączkę ręcznego hamulca i opuścił ją w dół. Delikatnie wcisnął nogą akcelerator i potężny pojazd ruszył naprzód w swoją pierwszą podróż lądową.
Pokonując lekkie wzniesienia i wyboje ATE zachowywał się doskonale. Kabina miarowo kiwała się na nierównościach skutecznie amortyzowanych przez zawieszenie. Po chwili Doodson minął Kobolda, pojazd który prawie dowiózł go do celu. Wzdrygnął się na samo wspomnienie tej wariackiej eskapady.
Kilka minut później do uszu kierowcy doszło szurgotanie kamieni o błotniki. Ponieważ poruszał się tą samą drogą, którą pokonał wczorajszego wieczora, trafił oczywiście na osypisko. Nie stanowiło ono niebezpieczeństwa dla amfibii. Poza delikatnym drżeniem i pomrugiwaniem pomarańczowych lampek sygnalizujących niepełną przyczepność nie działo się nic więcej. Kilkadziesiąt metrów dalej ATE złapał twardy grunt i pomknął dalej. Niedługo później Doodson zobaczył przed sobą dumnie wznoszącą się iglicę rakiety startowej.
Włączył krótkofalówkę i zawołał - Scott, podjeżdżam pod rakietę, możesz wychodzić, dość lenienia się! - Prawie natychmiast usłyszał odpowiedź kolegi - Jakiego lenienia chłopie, od rana jestem na nogach i tyram jak wół! Nogi od zachodniej strony weszły głębiej w grunt i miałem tu rosnący przechył! Musiałem odblokować te od drugiej strony i je złożyć żeby wrócić do pionu.
Faktycznie kilkadziesiąt metrów dalej Doodson zauważył drugiego Kerbonautę kręcącego się w pobliżu rakiety. Po chwili zaciągnął hamulce i wpuścił towarzysza do środka. Scott zrzucił z siebie brudny od oleju i fioletowego pyłu skafander.
Scott zasiadł w drugim fotelu sterowania i powiedział. - No to panie kierowco, na wschód!
ATE zgrabnie potoczył się naprzód.
Teren delikatnie opadał. Wybór trasy był całkowitą zgadywanką. Nikt nie posiadał precyzyjnej mapy, według której należy się poruszać. Łazik pomimo swojej mocy, rozmiarów i wyposażenia mógł zostać łatwo pokonany przez urwiska fioletowej planety. Trzeba było jechać bardzo ostrożnie, unikając zbyt stromych zjazdów i podjazdów.
Kilkanaście kilometrów później pierwsza rozterka. Doodson zatrzymał pojazd. Grzbiet po którym dotychczas jechali okazał się być zakończony stromym urwiskiem. Kerbonauci rozejrzeli się bacznie. - Tu po prawej mam niewiele niżej płaski teren cofnij trochę i zjedźmy bokiem, co?
- Doodson pokiwał głową. Wyłączył hamulce i dał wsteczny. Niedługo później zjeżdżali powoli wzdłuż zbocza. Przechył osiemnaście stopni. Producent gwarantował stabilność do dwudziestu pięciu...
Kilkaset metrów później wykręcił w dół i trzymając nogę na hamulcu kontynuował zjazd. W żadnym wypadku nie wolno było przekroczyć dwudziestu metrów na sekundę na pochyłym terenie.
W razie trafienia na osypisko w takiej sytuacji mogło dojść do katastrofy. Doodson nerwowo rozejrzał się po konsoli sterowania. Cóż, w razie niebezpieczeństwa ATE był wyposażony w aż dwa systemy awaryjne. Błyskawiczne uruchomienie silników śmigieł z wstecznym ciągiem mogło zmniejszyć niekontrolowany wzrost prędkości, a gdyby i to zawiodło, to pojazd posiadał też wystrzeliwaną z tyłu pneumatycznie kotwicę, która przynajmniej w teorii powinna zatrzymać pojazd po prostu natychmiast. Jednak póki co obywało się bez metod drastycznych. Dotarli bezpiecznie na dno kotliny i Doodson przyspieszył do nominalnej prędkości maksymalnej dwudziestu trzech metrów na sekundę czyli przeszło osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Cóż, ATE mimo swoich rozmiarów jest łazikiem całkiem żwawym.
Kilka godzin po wyruszeniu z pod rakiety ewakuacyjnej Doodson zagadał do kolegi. -Scott, właściwie to pytałeś centrum ile mamy do przejechania?
- A wiesz, jakoś nie wpadło mi to do głowy. Wiem tylko, że kawał drogi na wschód. Wiesz co? Zatrzymaj bryczkę i postaram się złapać Kerbin.
Kerbonauta zatrzymał ATE, a Scott podszedł do panelu systemów komunikacyjnych. Po chwili za pośrednictwem sond-przekaźników rozstawionych przez GreyHounda złapał stację orbitalną, a z tej został przełączony na transmisję dalekiego zasięgu. Kilka sekund później wśród trzasków usłyszał kontrolera misji na Kerbinie i zadał mu pytanie o odległość do punktu, w którym zostanie zrzucona baza. Specjalista odpowiedział.
- Ile?! - Z niedowierzaniem krzyknął do mikrofonu Scott Kerman.
- Powtarzam, mniej więcej tysiąc kilometrów.
Tymczasem Longtop Kerman zakończył eksplorację księżyca Eve - Gilly. Od początku pobytu na tym zapomnianym kawałku skały borykał się z problemem przeciwnym do tego, który dotykał kolegów na Eve. Z za niską grawitacją. Skakać nawet nie próbował. Każdy nieostrożny krok kończył się wybiciem ponad grunt, nad którym przelatywał dobre kilkanaście metrów. Jedyną sensowną metodą poruszania się tutaj był plecak odrzutowy. A jedyna sensowną metodą radzenia sobie z poruszaniem się ponad gruntem była cierpliwość. Opadanie trwało wieki. Żeby odłupać kawałek skały i nie odfrunąć od niej na kilkadziesiąt metrów trzeba było się zaprzeć butami o grunt. Powoli znosił do lądownika kolejne próbki gruntu i kamieni.
W końcu, gdy lądownik był tak pełny, że dowódca GreyHounda ledwo mógł się w nim zmieścić zdecydował się na powrót.
- Gredfur, startuję, włącz pozycyjne jak będę w pobliżu.
Dwa silniki jonowe szybko oderwały maszynkę od powierzchni. GreyHound krążył powoli na pułapie dwudziestu kilometrów.
Podejście trwało mnóstwo czasu ze względu na wspomnianą grawitację. Gdyby Longtop przekroczył prędkość dwudziestu pięciu metrów na sekundę w ogóle wyrwałby się z SOI asteroidy, dlatego latać wokół Gilly trzeba było bardzo powoli. Używając zaledwie ułamka mocy posiadanego ciągu powoli zbliżał się do statku kosmicznego.
Kilkanaście minut później nareszcie podchodził do dokowania.
- Jak tam stoisz z RCSami Longtop?
- Nawet ich nie włączyłem.
- O! - Mruknął z podziwem Gredfur. Cóż, nie bez powodu Longtopa uważano za jednego z lepszych pilotów agencji.
Gdy tylko kliknęły zaczepy Kerbonauta wygramolił się z lądownika pełnego skał, kamieni i worków z próbkami gruntu. Ostrożnie manewrując plecakiem odrzutowym dotarł do śluzy.
Niedługo później Longtop zajął fotel pilota i uruchomił silniki. Cel - orbita Eve. - Cholera... zapomniałem wyłączyć silniki lądownika. - Faktycznie, pobór prądu wzrósł, chociaż nie przekroczył bariery generowania prądu przez cztery atomowe silniki główne. Gredfur spojrzał na wskaźniki stanu zasobów i odpowiedział. - Wiesz co, to zawsze cztery kiloniutony ciągu, a niech pracują, xenonu mamy od cholery, czego nie można powiedzieć o paliwie do atomowych.
W istocie wszystkie wykonane dotychczas manewry uszczupliły zapas paliwa bardzo znacznie. Dwieście metrów do wyrobienia tu, dwieście tam i szczerze mówiąc zbiornik główny zaczynał świecić pustkami. GreyHound pomknął oddalając się od Gilly na wspomaganiu jonowym.
Ustawiono tor lotu z przejściem na siedemdziesięciu pięciu kilometrach ponad Eve. Kilkadziesiąt godzin później statek kosmiczny zbliżył się do fioletowego olbrzyma.
A w tym samym czasie przyszła baza wchodziła powoli w strefę przyciągania Eve.
Kolejna część niebawem!
Wiecie, mi wasze dyskusje "na boku" o tym i owym absolutnie nie przeszkadzają, dzięki nim mój wątek żyje, więc bez krępacji, komentujcie i dyskutujcie